Выбрать главу

– Ona też jest dziwką? No to ja muszę być jakimś cholernym alfonsem, skoro tak do mnie lgniecie! Co ja tu w ogóle robię? Lepiej założyć agencję, pogonić was pod latarnie i zbijać kasę!

– Na mnie nie zbijesz! – Wzięła ze mnie przykład i też podniosła głos. – Mówiłam ci, że jestem do niczego! Nawet ty na mnie nie poleciałeś!

– Nawet ja?! Co znaczy: „nawet”?!

– Domyśl się! – Szarpnęła za klamkę, omal jej nie wyłamując, i wyskoczyła z samochodu. Po sekundzie powtórzyłem jej manewr, tyle że używając lewych drzwiczek.

– Nie spałem z Dorotą Kowalak!

– Przykro mi! I nic mnie to nie obchodzi!

– Nie jestem jakimś pieprzniętym erotomanem, skaczącym na wszystko, co w spódnicy! Do cholery, przecież cię nawet nie dotknąłem!

– Może nie jestem w twoim typie – odbiła odruchowo piłeczkę.

– Gówno prawda! – Miałem więcej rozsądku i wykrzyczałem to nieco ciszej.

– No to się bałeś, że cię czymś zarażę!

– Z tymi wszystkimi gumkami, jakie ze sobą nosisz?! Nie rozśmieszaj mnie!

– No więc po prostu jestem za stara! – krzyknęła z rozpędu i dopiero wtedy włączyły jej się hamulce.

– Gówno prawda – zakończyłem trochę przez zęby, za to całkiem cicho. Potem ruszyłem dookoła samochodu i znalazłem się przy niej, nim któreś z nas zdążyło ustalić, czy przechodzimy od wrzasków do otwartego boksu.

W ostatniej chwili próbowała się cofnąć, ale zapomniała puścić drzwi i jej własna ręka, sparaliżowana gniewnym skurczem, przytrzymała ją w miejscu.

– To po prostu nie ma sensu. – Byliśmy tak blisko, że mój szept wydawał się usprawiedliwiony. – Trzeba myśleć realnie.

Poruszyła leciutko głową, a ja miałem wrażenie, że cały świat mi przytaknął. Tak niewielki dystans nas dzielił. Drzwi mają zawiasy, są niestabilne z definicji. Wystarczyło mocniej się oprzeć albo cofnąć, a nasze twarze znalazłyby się jeszcze bliżej i wtedy w naturalny sposób… Tylko że to nie miało sensu, a ja byłem rozsądny.

– Pamiętaj, po co tu jesteśmy – powiedziałem przesadnie oschłym głosem, cofając się o cały krok. Zamrugała powiekami. Nie takiego finału oczekiwała. – Wsiadaj, jedziemy.

– Myślałam – obejrzała się w stronę nieodległego zakrętu, z którego byłoby widać obóz – że chcesz na kogoś tu…

– Chciałem, ale zmieniłem zdanie. Po kłótniach zasycha mi w gardle. Będę jechał powoli, a ty wypatruj piwiarni.

– Nie mówisz poważnie…

– Taaak – pokiwałem głową. – Psychologiem to nie byłaś.

Salka była mała, ciemna i zadymiona. Musiałem postać jakiś czas w progu, by się upewnić, że zaliczyliśmy kolejne pudło. Paru klientów i żadnego munduru. Odwróciłem się na pięcie i nadziałem na Jovankę.

– Ładnie pachnie – zauważyła. – Może coś zjemy?

Stoły były solidne, drewniane, podobnie jak słupy podtrzymujące strop, bufet i cała reszta wyposażenia. W sumie tworzyło to staroświecki i całkiem miły wystrój, kojarzący się z gospodami epoki szwejkowskiej. Dym, produkowany przez duet kopcących fajki staruszków, też miał znośny, niedrażniący aromat. O tym, że nie wylądowaliśmy w starej, poczciwej monarchii austro-węgierskiej, świadczył otwór w blacie naszego stołu – jednoznaczna pamiątka po kałasznikowie i jakimś pijanym wojaku. Za starych, dobrych czasów karabiny były za długie, by stawiać je pod stołem.

– Zamów piwo dla siebie – poleciłem Jovance – i dwie porcje tego z cebulą, co tak ładnie pachnie. A potem spytaj, czy byli tu dzisiaj nasi żołnierze.

Jovanka najpierw spełniła polecenie, a dopiero potem zaprotestowała:

– Ale ja nie piję piwa.

– Musisz. Dobre wrażenie to podstawa w śledztwie.

– Jesteście z Polski? – ucieszył się gospodarz. Reszta jego dziwnie entuzjastycznej wypowiedzi pozostała dla mnie tajemnicą, dopóki dziewczyna, nieco urażona, ale nie mściwa, nie wyjaśniła mi, że facet ma w naszym kraju kuzyna z żoną Polką i czwórką wspaniałych dzieciaków, a także z jednym wnukiem w przedszkolu i jednym w drodze na świat.

Zanim uświadomiłem sobie, na co się zanosi, siedzieliśmy we trójkę. Może dlatego, że siwiejący pięćdziesięciolatek wyrzucał słowa w tempie karabinu maszynowego, udało mi się wyłowić jego oryginalny akcent.

– Pan jest Serbem? – zapytałem, gdy nabierał tchu.

– Grekiem – przetłumaczyła Jovanka. – Kostas Papastefandu, ale tu mówią o mnie Kosta Papież. Chociaż nie jestem katolikiem. To od nazwiska. W czasie wojny miałem z tym nawet kłopoty.

– Marcin Małkosz – uścisnąłem mu dłoń. – A to Jovanka. Jest… ze mną.

Ciekaw byłem, jak przebrnie przez ten kawałek, ale nie robiła takich jak ja przystanków, więc przegapiłem właściwy moment. Gospodarz zaraz zaczął zachwalać uroki okolicy, raz po raz uśmiechając się znacząco i przesadnie szafując słowem „romantyczny”. Pretekstem do tego słowotoku była wzmianka, że podróżujemy z namiotem. Nim wziąłem widelec do ręki, byłem już święcie przekonany, że trafiliśmy do raju.

Inna sprawa, że baranina w cebuli, papryce i pomidorach faktycznie smakowała bosko. Delektowałem się, słuchając jednym uchem lokalnego patrioty Kosty i po cichu współczując Jovance, której zasychało w gardle od tłumaczonych na polski słów.

Mogła mu przerwać. Nie zrobiła tego. Wiem, że to egoistyczne, ale dzięki tej wstrzemięźliwości baranina wydawała mi się jeszcze lepsza: nic tak nie dodaje smaku potrawie, jak dzielenie stołu z kimś, kto ma klasę i promieniuje duchowym pokrewieństwem. Bośnia była spalona, zrujnowana, ale Kosta prowadził nas szlakami swej młodości, zabierał w przeszłość, która była piękna i pełna słońca. Nie miała serca mu przerwać.

Dopiero później przyszło mi na myśl, że mogła nie być całkiem bezinteresowna, że sama grzała się ciepłem jego wspomnień i pierwszych chyba w jej nowym życiu dobrych słów o Bośni. Nie bez znaczenia było też piwo, które w nią wmusiliśmy. Oczy jej się lekko rozmaśliły i to ja musiałem przerwać monolog na dźwięk słowa, które potraktowała jak każde inne i którego w żaden sposób nie zaakcentowała.

– Pecinac? – wepchnąłem swe pytanie jak kij w szprychy roweru. – Chyba przejeżdżaliśmy tamtędy rano. To tam zatrzymał nas ten policjant? – Spojrzałem na Jovankę, przesadnie unosząc brwi.

– Wysoki, siwy, po czterdziestce? – od razu trafił Kosta. Potwierdziłem. – To pewnie Milo Nedić, komendant z Crvenej Dragi. Serb.

– Ukarał nas mandatem – pochwaliłem się.

– Na przełęczy – zgadł ponownie. – To dlatego, że niedawno paru smarkaczy się tam rozbiło. W czasie wojny niektórzy próbowali przeskakiwać tamtędy pod ostrzałem. Jeden ponoć w pół minuty… A młodzi jak to młodzi, próbują pobić rekord. Albo po prostu naśladują ojców i starszych braci. No a Milo nie lubi, gdy ludzie giną na jego terenie. W czasie wojny tak było i teraz też.

– Wspominał, że walczył o tę górę.

– Mówił wam o tym? – zdziwił się Kosta. – No, no… Normalnie jednego słowa… Stracił tam wielu żołnierzy, a ostatecznie ani nie dopadł Sułtana, ani go nawet nie wykurzył z Pecinaca. A na koniec, już po podpisaniu rozejmu, ten drań zastrzelił mu jedynego brata.

– Ten Sułtan? – zapytałem dla formalności.

– Nie, skąd… – potrząsnął ramionami niemal gniewnie. – Sułtan nie schodził z Pecinaca. Mówię o Rzeźniku, tym snajperze. – Dopiero teraz przypomniał sobie, z kim rozmawia, i uśmiechnął się przepraszająco. – Ci dwaj mają mnóstwo tutejszych ludzi na sumieniu. Sułtan zabijał ich, kierując z góry ostrzałem, a Rzeźnik osobiście, z karabinu. Mnie też o mały włos…