– Walczył pan? – zapytałem możliwie delikatnie.
– Jestem Jugosłowianinem. Nie Serbem, nie Chorwatem czy Bośniakiem – po prostu Jugosłowianinem. Więc jak miałem walczyć? Z kim i o co? Tu zbudowałem dom, wykształciłem dzieci i byłem szczęśliwy, chociaż jestem tylko greckim uchodźcą. Gdyby w tej wojnie chodziło o ratowanie Jugosławii, zgłosiłbym się. Ale ją pogrzebali. Nie ma mojej ojczyzny, a za to nowe, cokolwiek będzie, nie warto ginąć. Pewnie – uśmiechnął się smutno na zakończenie – nie podoba się panu to, co mówię?
– Nie, dlaczego? – wzruszyłem ramionami.
– Pan jest Polakiem. Może wojskowym? – Skinąłem głową, nie wdając się w rozważanie minionych spraw. – Tak myślałem. Poza wami mało kto tu przyjeżdża. Jesteśmy dla świata bandą szaleńców, którzy zamiast wiwatować na cześć demokracji i wolnego rynku, zaczęli się mordować. I to pod przywództwem dawnych sekretarzy. Dzicy, ciemni górale rzucili się sobie do gardeł, ledwie im zdjęto kaganiec. Tak to wygląda z polskiej perspektywy.
– Zależy, kto patrzy. Z mojej nie.
– Ale przyjechał pan zaprowadzać porządek. Swój.
– Przyjechałem, bo taki miałem zawód.
– Myślałem, że przysyłali ochotników. – Spokojny, smętny uśmiech łagodził wymowę słów.
– Tu się zarabia przeszło tysiąc dolarów. W kraju moja pensja nie przekraczała pięciuset. No i tłumaczyli nam, że jedziemy czynić dobro.
– I czynicie.
– Można na to spojrzeć w ten sposób: wiele osób przeżyło, bo NATO przysłało myśliwce.
– Nie jestem Serbem i nie kiwnąłbym palcem dla budowania tej ich Wielkiej Serbii. Wiem tylko, że nie oni zaczęli wojnę. To mnie u was, Europejczyków, irytuje. Zrobiliście z nich nie tylko zbrodniarzy wojennych, ale i podżegaczy. A przecież historia uczy, że wojen domowych nie zaczynają ci, którzy rządzą. Bo niby po co? To nie Serbia chciała rozbić państwo, które istniało i funkcjonowało. To Chorwaci, Słoweńcy, Muzułmanie… Oni zaczęli, nawet jeśli pierwszy wystrzelił jakiś Serb. Amerykanie przerabiali to w czasie wojny secesyjnej i żaden nawet nie piśnie, że Lincoln to zbrodniarz, powinien dostać kopa w tyłek i zlecieć z pomników. Wszyscy władcy przed nim i po nim bronili całości państwa. Wszyscy. Niech pan pokaże państwo, w którym mniejszość ma prawo odłączyć się od reszty i ta nie pośle przeciw niej policji, a jak nie wystarczy, to wojska. Jaki naród wyznaczył swoje granice bez użycia siły?
– Nie służę już – powiedziałem cicho.
– No tak… przepraszam. Nudno tu, rozgadałem się… stary dureń ze mnie.
– Nieprawda – mruknęła Jovanka.
– W czasie wojny byłem mądrzejszy – podziękował jej uśmiechem. – Ani słowa o polityce. Ale i tak przeżyłem, bo nikt nie wiedział, czy niewierzącego syna komunisty wypada zastrzelić za modlenie się w niewłaściwy sposób. A mieli okazję wszyscy: front przechodził tędy parę razy. I nic. Ojciec Nenad tylko pół szyldu mi odstrzelił, bo mu się obrazek z niemoralnością skojarzył. Jeździł dżipem – pół wozu Biblii, pół broni – i nawracał kogo popadnie. A mnie zostawił w spokoju, bo ludzie wiedzieli, że Kosta Papastefandu jest neutralny. Nawet Rzeźnik mi darował.
– Ten snajper, który strzelał z Pecinaca?
– Ten sam. Ale z Pecinaca to on nie strzelał. Chodził za przełęcz, na Glavę, i tam się zasadzał. Bóg raczy wiedzieć, jak mu się to udawało, bo chłopcy z batalionu Mila zorientowali się, skąd poluje, i sami zaczęli na niego polować. Był jak duch. Znikał na całe tygodnie, potem wracał, strzelał i znów znikał, a na przełęczy przybywało grobów i spalonych ciężarówek. Najpierw wspierali go ci z Pecinaca, kierując ogniem artylerii, ale potem front się przesunął i pociski nie dolatywały. Chyba że armatnie. Na szczęście Muzułmanie mieli za dużo armat.
– Na szczęście?
– Mało neutralny komentarz? – domyślił się. – Tu było dalekie zaplecze. Ci, co zostali, chcieli po prostu przeżyć, nie umrzeć z głodu. I to głównie do nich strzelano na przełęczy. Bo to był najważniejszy szlak handlowy. Wielu ludzi żyło z tego, co tamtędy przenieśli. Ale że nosili i amunicję, Muzułmanie strzelali do wszystkich. Także do pieszych.
– Także?
– Na początku Sułtan kazał przepuszczać takich, co tylko z plecakiem… Ale jak i baby zaczęły nosić naboje, bo się opłacało, to już nie było wyjątków. I Rzeźnik strzelał do każdego, kto mu się nawinął pod lufę. A oko miał, że nie daj Boże. Tylko nocą dało się przemknąć, a i to nie zawsze.
– Chodził pan tamtędy?
– Parę razy, zimą, jak inne drogi zasypało, a Rzeźnika mróz przeganiał ze stanowiska.
– Nie prościej było raz się postarać i go zastrzelić?
– Serbscy snajperzy próbowali. Wdrapywali się na Glavę, a Milo szturmował Pecinac. Tyle że na jednej górze walczyli z duchem, a na drugiej z całą masą min. Podobno muzułmańskie dowództwo planowało oparcie o Pecinac całego odcinka obrony i dlatego wpakowało ich tam tysiące. Ale coś nie wyszło, front ułożył się inaczej i na górze pozostał tylko Sułtan ze swoją kompanią.
– Kompania wojska broniła się na tej górze? – zapytałem z niedowierzaniem. – I jak długo to trwało?
– Ze dwa lata – pokiwał głową. – Nic dziwnego, że teraz przoduje w notowaniach. To ich bohater narodowy. – Wycelował palcem w ścianę. Dopiero teraz zwróciłem uwagę na rozwieszone tam plakaty wyborcze. – Zulfikar Mehcić, doktor nauk biologicznych. Dla przyjaciół Zuk. A dla tych, co pamiętają wojnę, major Sułtan. Pan na Pecinacu.
Zulfikar Mehcić, rycerz islamu, okazał się jasnookim blondynem. Jedynym z zawieszonych na ścianie amatorów władzy, którego nie brałem pod uwagę.
– Więc przeżył?
– I ma się dobrze. Mówi się nawet, że może tu zajrzeć, objeżdżając swój okręg wyborczy. Ale ja w to nie wierzę. Zawsze był kuty na cztery nogi. Dopóki jest tu Milo, nie pokaże się u nas.
– Oprócz Mila jest jeszcze SFOR – przypomniałem.
– Oni nie powstrzymają Mila, jeśli się uprze.
– To mi wygląda na prywatną wojnę.
– Ci dwaj się nienawidzą. Dwa lata zabijali sobie nawzajem przyjaciół, gnili w błocie, głodowali i zamarzali, próbując załatwić drugiego. I nic im z tego nie wyszło. Tak naprawdę obaj zmarnowali na tej górze szanse kariery. Kiedy się zaczynało oblężenie, Nedić był głównym kandydatem na dowódcę tutejszej brygady, a Sułtan najsławniejszym dowódcą frontowym we wschodniej Bośni. Ich koledzy dorobili się potem mnóstwa gwiazdek, stanowisk w polityce, no i pieniędzy. A oni niczego. Mają powody, by się nie lubić.
– Młodszy brat? – podsunąłem.
– Milo zrezygnował ze studiów, by go nie oddawać dalszej rodzinie. Byli sierotami, od zawsze opiekował się Mladenem. Mladen studiował, a Milo go utrzymywał, potem pomagał budować dom… I mu go zastrzelili. W pierwszym dniu pokoju. Całą wojnę robił, co mógł, by trzymać smarkacza z dala od frontu, a na koniec… No i teraz nim telepie, kiedy słyszy o Rzeźniku.
Wytarłem talerz skórką chleba, przeżułem ją powoli.
– Powiedział pan, że ten snajper pana oszczędził. Czy to znaczy, że krążył po okolicy i wybierał ofiary?
– Nie, nie… Raz tylko zabił poza Glavą, ale i wtedy chyba na Glavę szedł, a tamten zaskoczył go w drodze. Bogu dzięki, ograniczał się do przełęczy. Wie pan: taki smok z bajki, którego w zasadzie nie sposób pokonać, ale który zabija tylko niedaleko jaskini. Nie wiem, może się bał, że po wojnie oskarżą go o zbrodnie, o zabijanie cywilów poza rejonem walk. A może po prostu… Nie, to nie to.
– Nie co?
– Chciałem powiedzieć, że może robił, ile mu kazali. Ale to nieprawda. Robił znacznie więcej. Pamiętam zimę dziewięćdziesiątego piątego. Spadł śnieg, podejścia do Glavy zasypało, zrobiło się takie równiutkie, białe pole, a potem złapał silny mróz. Śnieg zamarzł z wierzchu, wiatr nie mógł go ruszyć. Co było równe, takie pozostało. Idealne warunki dla myśliwego: nie przegapi się żadnego tropu. No więc ludzie z osłony przełęczy, ci, co blokowali Sułtana, poobserwowali Glavę przez trzy doby. Nawet noktowizory pożyczyli, te wrażliwe na ciepło. I nic, śladu życia. No to sformowała się kolumna i dawaj na przełęcz. Myśleli sobie: trzy dni nikt by na tym mrozie nie wysiedział, śladów nie ma, droga bezpieczna. Ale i tak posłali paru ludzi dla zabezpieczenia flanki, nim puścili ciężarówki.