– Wszystko pasuje. Człowiek lasu, obeznany ze skrytym podchodzeniem, z bronią… Awanturnik. Ale jeśli o mnie chodzi… Znałem Jukę. Na punkcie bab był zupełnie zwariowany. Zaraz na początku wojny zeszło się tu paru chłopaków z mieszanych rodzin. Pili i zastanawiali się, co robić. No i Spahović wstaje w którymś momencie i na całą knajpę obwieszcza, że on, Juka, zamierza walczyć o zbudowanie w Bośni państwa islamskiego, bo komu jak komu, ale jemu jedna baba w łóżku nie wystarczy, nawet jak się już ustatkuje i ożeni. I że wielożeństwo to naturalna forma współżycia kobiet i mężczyzn, a o naturalne formy warto walczyć.
– Ale co to ma wspólnego z Rzeźnikiem?
– Po tym, jak mnie puścił żywego, parę razy odważyłem się pójść przez przełęcz. I raz trafiłem pod ostrzał artyleryjski. Czort wie, po co strzelali, bo poza mną żywego ducha… Ktoś coś chyba pomylił. W każdym razie bili po drodze, więc skoczyłem w bok, na zbocze Glavy, wdrapałem się całkiem wysoko, aż po pierwsze skałki, bo tam już odłamki nie dolatywały. Idę sobie przez odkrytą łączkę i nagle trach – ląduję w zamaskowanym dole. Bogu dzięki, płytki był, Rzeźnik nie miał widać czasu kopać. Ale dwie osoby by pomieścił. I chyba mieścił. Łobuz wyłożył sobie igliwiem wygodne legowisko, w kącie zakopywał śmieci, słowem, prawdziwe mieszkanko z widokiem na przełęcz. A pod gałęziami… nie zgadniecie, co znalazłem.
Zamilkł, ciesząc się z góry na błyskotliwą puentę.
– Notes z numerami jego dziewczyn? – zażartowałem.
– Lepiej – błysnął zębami. – Tampon. Zużyty.
– Tampon? – Nie od razu zrozumiałem. – Był ran…ny?
Dokończyłem wyłącznie siłą rozpędu. Jovanka na podobnej zasadzie przetłumaczyła moje ociekające naiwnością słowa, rumieniąc się przy tym uroczo. Tylko Kosta bawił się dobrze, kwitując nasze zaskoczenie szerokim, radosnym uśmiechem.
– Tylko Juka był na tyle zwariowany, by zabrać panienkę na taką robotę – obwieścił triumfalnie.
Nie wiem dlaczego, ale popatrzyłem w tym momencie na Jovankę. Wybrała dokładnie tę samą sekundę i omal nie uszkodziliśmy sobie karków, w pośpiechu odwracając głowy.
– Może to nie to, o czym pan myśli – zmusiłem się do niemrawego uśmiechu. – Na wojnie różnych rzeczy używa się całkiem inaczej. Na przykład prezerwatywa założona na lufę chroni karabin przed…
– Ten tampon był świeży – przerwał mi, chyba nie bez satysfakcji obserwując zmagania Jovanki z twarzą. – I na pewno nie z karabinowej lufy go wyjęto. Tam była kobieta.
– Trudno uwierzyć – pokręciłem głową. – Chyba że zgarnął ją po drodze, przypadkiem. Może go widziała, a jemu żal się zrobiło… – Było jeszcze drugie, bardziej prawdopodobne wyjaśnienie motywów Juki, ale nie chciałem przeciągać struny. Jovanka już teraz nie wiedziała, co począć z oczami.
– Chyba nie – powiedział spokojnie Kosta. – Wiedział, że ją przyprowadzi, już jak budował schron. Ze dwie noce mu to musiało zająć, bo maskowanie było doskonałe, a niedaleko Serbowie utrzymywali posterunek. Każdą grudkę ziemi musiał wynieść i ukryć. A on zrobił w środku damską ubikację.
– Słucham?!
– No wiecie – posłał nam porozumiewawczy uśmiech. – Snajper może sikać, leżąc; wystarczy butelka. Ale dziewczyna musi mieć kawałek przestrzeni, żeby sobie przykucnąć. I właśnie coś takiego Juka wykopał w nogach ziemianki. Głębszy od reszty dołek. Na dnie czuć było moczem.
– Może nie lubił celować do butelki – mruknęła Jovanka i powtórzyła to po serbsku. Kosta skwitował uwagę śmiechem. Zaraźliwym, jak się okazało: nawet dziewczyna okazała się nie tylko zakłopotana, ale i rozbawiona historią jurnego Bośniaka.
– Może i tak. W każdym razie słyszałem kiedyś, że podobno właśnie baba go zabiła. Może dlatego skojarzył mi się z tym mostem. Bo Nenad dostał na początku w ramię i potem z kaemu strzelała ta jego panienka. Ale fakt – klepnął się nagle w czoło. – To z mostem było przed oblężeniem Pecinaca albo najwyżej na początku. Gdyby tam zginął, nie mógłby być Rzeźnikiem. No, chyba że więcej ich było.
– A ojciec Nenad nie żyje. – Sam nie wiem, po co to powiedziałem. Nawet jeśli z braku lepszych faktów do analizowania już wówczas zainteresowałem się osobą Juki Spahovicia, jego niedoszły być może zabójca nie wniósłby nic do sprawy, nawet gdyby przeżył wojnę i odzyskał rozum.
– Ano nie żyje. Sułtan odwdzięczył mu się za ten most. Nie, nie szukał go – Kosta uprzedził moje pytanie. – To nie ten typ człowieka. Jest raczej… no, chłodny. Kalkuluje. Ale Nenad w końcu przesadził, zapędził się aż na Pecinac podczas któregoś z natarć Nedicia, no i Muzułmanie go złapali. Jego, chyba tę czarnulę zakonnicę i jeszcze kogoś. Zresztą tamci dwaj to mogli być ludzie Mila, trudno powiedzieć. Słabo ich było widać.
– Słabo…? – Nie zdołałem dokończyć.
– Przykuli ich do skały, zaraz za pierwszą linią. Parę dni wcześniej Serbowie popędzili przed sobą na pole minowe zagarnięte w muzułmańskiej wiosce stado krów razem z pastuchami. Nie ci od Nedicia, ale sprawa była głośna, no i Sułtan się odgryzł.
Zadowolony z gawędziarskiego sukcesu, przydźwigał następne kufle.
– Pamięta ją pan? – zadałem ostatnie pytanie. – Tę dziewczynę?
– Nie widziałem jej. Krótko z nim była. I chyba nie pochodziła stąd. Czarnula, podobno niebrzydka. I całkiem zwariowana. Niektórzy mówili, że to córka Nenada, ale on miał ledwie czterdziestkę, a ona ze dwadzieścia parę, więc raczej nie. Tak czy siak dobrali się nieźle.
Wysłuchaliśmy paru innych historyjek, po czym zapłaciłem i ogłosiłem koniec przerwy obiadowej.
– To nie tu.
Uniosłem oczy znad kluczyka, który utknął w szwankującym zamku, zerknąłem na Jovankę, a potem na budynek.
– Co znaczy: „nie tu”? Sama pytałaś po drodze. To jedyny szpital.
– To nie tu – powtórzyła, nie zamykając swych drzwiczek.
– Mówiłaś, że zawieźli cię do szpitala w Doboju. To właśnie on – pokazałem ręką. Jovanka popatrzyła za przejeżdżającą karetką, potem przeniosła wzrok na grupę kilku rozgadanych pielęgniarek, przechodzących przez ulicę.
– Tam było spokojnie. Bardzo. Pamiętam ciszę.
– Może leżałaś z drugiej strony, od ogrodu. No, chodź.
Zatrzasnęła drzwiczki i z ociąganiem ruszyła do wejścia.
– Tu musi pracować mnóstwo ludzi. Aż tu słychać…
– Chyba nie boisz się szpitali? – zażartowałem.
– Teraz się boję – odpowiedziała cicho. – Ale to nie to – zapewniła nieco za miękkim głosem. – Po prostu to nie ten szpital.
– To zapytajmy w recepcji o inny.
Szpital był cywilizowany, więc weszliśmy bez problemu. Równie łatwe okazało się odnalezienie wolnej pielęgniarki i nakłonienie jej do rozmowy. Ale potem, w jednej chwili, zrobiło się nieprzyjemnie. Nie zrozumiałem prawie nic z krótkiego dialogu obu pań, ale nie trzeba znać języka, by wyczuć, że odsyłają człowieka z kwitkiem.
– Nie sprawdzi w kartotece, czy tu leżałaś – zgadłem. Odniosłem wrażenie, że Jovanka mnie nie słyszy. Stała wpatrzona w perspektywę korytarza, lekko gryząc dolną wargę.
– Chyba zawaliłam sprawę. Za dużo jej powiedziałam.
– Że się źle prowadzisz?
– Że nie wiem, czy nie jestem Muzułmanką. – Nie czułem się na siłach skomentować tego. – Boże, jak oni się tu nienawidzą… Widziałeś jej oczy?
– Daj spokój. Oczy jak oczy – wzruszyłem ramionami.
– Miała w nich tyle blasku, ciepła… A potem wyjaśniłam, że straciłam pamięć, a ona spytała, trochę żartem: „Ale to, że jest pani Serbką, chyba pani pamięta?” No i…