Выбрать главу

– Dałaś plamę i powiedziałaś, że tego też nie – dokończyłem i poklepałem ją po ramieniu. – Nie przejmuj się, człowiek uczy się na błędach. Więcej nie mów o swoim pochodzeniu. Coś powiedziała, zanim cię spławiła? Jest tu inny szpital?

– Wtedy w każdym razie nie było.

– Czyli to ten – podsumowałem. – Poszukajmy kogoś…

– Nigdy tu nie byłam – przerwała mi. I ruszyła do drzwi.

– Sama powiedziałaś, że byłaś półprzytomna i…

– To nie ten budynek. Uwierz mi. Po co miałabym kłamać?

Idąc w kierunku parkingu, zastanawiałem się jak, do ciężkiej cholery, cokolwiek znajdę, jeżeli nie potrafimy nawet odszukać szpitala?

– Cóż, musimy spróbować z drugiej strony – mruknąłem bez zapału. – Poszukać tych, którzy cię zawieźli do szpitala.

– Nie wygląda na to, by wojsko chciało z tobą rozmawiać.

Popsuła mi humor. Najpierw ona, potem zamek, który znów się zaciął. Przez jakiś czas wydawało się, że żebrać o pomoc armii pójdziemy pieszo.

– Te okna – oznajmiła nagle. – Tam było zupełnie inne.

– Słucham?

– A za oknem, bardzo niedaleko, stał jakiś budynek. Taki… no, zwyczajny. Mieszkalny. Pamiętam, jak Roman męczył się z zasłonami.

Przyjrzałem jej się z niedowierzaniem. Zarumieniła się, co uznałem za przejaw radosnego podniecenia.

– Zasłony w szpitalu? – zapytałem łagodnym tonem. Posłała mi spojrzenie pełne wyrzutu. – Byłaś ranna, chora… no i na pewno strasznie zdezorientowana od tej amnezji. Coś ci…

– Tam był jakiś dom i Romek biedził się długo z zasłonami, bo nie chciał, by ktoś widział, jak to robimy. A ten jeden jedyny raz robiliśmy przy zasłoniętych oknach. W domu sypialnia jest na piętrze, okna wychodzą na sad, nie ma się przed kim kryć. Nigdy nie kochaliśmy się gdzie indziej, bo praktycznie nie wyjeżdżaliśmy z tej wiochy, a on nie jest amatorem seksu w plenerze czy w stodole. Więc nie wmawiaj mi, że poprzestawiały mi się wspomnienia. Pieprzyłam się z jednym mężczyzną w dwóch łóżkach, to cały bagaż moich doświadczeń w tej dziedzinie. Przedtem był ojciec Oli, ale jego nie pamiętam. – Milczeliśmy przez chwilę. – Tych… Zawodowych kontaktów nie liczę. To było potem. I nikt nie tracił czasu na walkę z zasłonami.

Zamek, pewnie też lekko wstrząśnięty, ustąpił. Wsiadłem i wpuściłem Jovankę. Opadła na fotel, nie patrząc na mnie.

– To na pewno był Roman?

– Nie zapomina się pierwszego razu – uśmiechnęła się smutno. – Będziesz się śmiał, bo ostatecznie byłam w ciąży, ale… no, bałam się, że pobrudzę pościel krwią. Wiesz…

Skinąłem ostrożnie głową, a potem zdobyłem się na odwagę i delikatnie poklepałem ją po spoczywającej na udzie dłoni. Cofnęła ją, krzyżując ręce na piersi jak ktoś, kto zmarzł.

– Nie wiem, czy to ma znaczenie – powiedziała po chwili. – Ta pielęgniarka wspomniała o jakimś prywatnym gabinecie czy może małej klinice… Nie, to bez sensu.

– Dlaczego? – zapytałem tonem cierpliwego nauczyciela.

– Bo, jeśli dobrze zrozumiałam, to coś związanego… no, krótko mówiąc, robili tam skrobanki. Wiesz, tego typu…

– Placówka służby zdrowia – dokończyłem. – I dlaczego ta siostra o niej napomknęła?

– Bo w czasie wojny odsyłali tam niektóre przypadki. Nie tylko ginekologiczne. Zapytałam, gdzie jeszcze leczono ludzi, no i wymieniła ten gabinet czy co to jest. Znam adres.

– No to zobaczmy, co to jest – sięgnąłem do stacyjki.

Z budynku został kawałek okopconej frontowej ściany otoczony gruzowiskiem i wysokimi do pasa zagonami zielska. O dziwo, pożar – raczej zwyczajny niż wywołany przez spadający z nieba pocisk – oszczędził lekko tylko nadżartą przez rdzę tabliczkę przy głównym wejściu.

– Dobrze przeczytałem? To coś związanego z ginekologią?

– Tak – potwierdziła Jovanka. Po czym dodała tonem nieco dziecinnej skargi: – Nie ma ani jednego okna.

Zajrzałem do wypełnionego gruzem wnętrza.

– Ba. Całej kliniki w zasadzie nie ma.

Znowu przeciągnęła wzrokiem po elewacjach sąsiednich budynków. Oba stały blisko, jak to w willowej dzielnicy.

– To chyba ten dom – powiedziała niepewnie. – Z czymś mi się kojarzy.

– Zobaczę, co jest z tyłu.

Z tyłu było to samo: dużo rozzuchwalonej nieobecnością gospodarza zieleni, gruzy i śmieci, pewnie zrzucane tu przez sąsiadów. Wróciłem i zobaczyłem, że Jovanki nie ma. Obszedłem budynek raz jeszcze w nadziei, że odnajdę ją podążającą moim śladem. Bez skutku. Wyszedłem na ulicę, ale obok malucha też jej nie było. Podenerwowałem się bezmyślnie jakieś pół minuty, a potem wkroczyłem na teren sąsiedniej posesji.

Zza rogu dobiegły kobiece głosy. Mocno stłumione, ale rozpoznałem głos Jovanki Bigosiak nawet z daleka i gdy mówiła w języku z innym rozkładem akcentów. Byłem obcym facetem, a to była Bośnia, więc pozostałem dyskretnie za węgłem. Nie wycofałem się jednak dalej, poza linię, do której dobiegał szmer rozmowy.

Rozmowa skończyła się nagle i zaraz potem najpierw zapach Jovanki, a potem ona sama wypadły zza narożnika.

– O! – poderwała brwi. – Jak mnie tu znalazłeś?

– Jestem detektywem – mruknąłem. – Słuchaj, nie możesz tak po prostu… Trzeba było powiedzieć, że odchodzisz. – Jej spojrzenie mówiło, że uważa reakcję za nieadekwatną i – co gorsza – że dała jej do myślenia. – To nie Polska – powiedziałem szybko. – Wojny już nie ma, ale pozostali ludzie. Biedni i wojną zepsuci. Nie chcę, by jakiś łachudra wyrwał ci torebkę albo coś zrobił.

– Kto i co miałby mi zrobić? – wzruszyła ramionami.

– Nie wiem – burknąłem. – Ktoś coś. Powinnaś być ostrożniejsza. Nie chcę tracić klientki na tym etapie.

– Nie stracisz – zapewniła.

– Albo torebki z forsą klientki – rzuciłem jej mroczne spojrzenie. – Na jedno by wyszło.

– Jestem ostrożna. Nie noszę jej w torebce.

Odwróciłem się i niespiesznie ruszyłem ku furtce. Gdybyśmy za szybko znaleźli się w samochodzie, musiałbym zniżyć się do wypytywania Jovanki o rezultaty jej samowolnego wypadu albo po prostu odjechać. To drugie przyszłoby mi co prawda łatwo, ale gdyby potem się okazało, że dziewczyna nie dowiedziała się niczego, musielibyśmy wracać.

Ona też się nie odezwała. Ująłem klamkę po swojej stronie malucha, sięgnąłem po kluczyki i… zastygłem.

Coś szczęknęło w zamku i drzwiczki uchyliły się nieznacznie.

– Nie zamknąłeś – pokiwała głową.

– Zamek się chyba… – wymamrotałem. Po czym, nie kończąc, gwałtownie zanurkowałem do środka.

W bagażniku zapasowe koło, trochę części i kanistry zajęły całą wolną przestrzeń i nasze bagaże podróżowały na tylnym siedzeniu. Nie było ich za dużo, więc dość szybko wyzbyłem się resztek nadziei.

– Jasna cholera…

Klęczałem kilka sekund, tępo wpatrując się w pocerowaną tapicerkę. Potem odblokowałem prawe drzwiczki, wycofałem się na swój fotel i usiadłem, opierając lewą stopę o asfalt jezdni. Słuchałem, jak Jovanka wciska się do ciasnego wnętrza i powtarza moje wykopki w stercie zwalonych bezładnie bagaży. Była duża i silna, jej nerwowe ruchy przenosiły się na zawieszenie malucha. Wiedziałem, co teraz nastąpi. Po minucie cmentarnej ciszy wiedza zamieniła się w absolutną pewność. Chciało mi się krzyczeć.

– No, to by było na tyle.

Czułem, że powinienem spojrzeć jej w oczy. Siedziałem jednak i z uporem wpatrywałem się w kołysane delikatnym podmuchem liście, w taniec cieni i słonecznych plam na pokruszonych płytach betonowego chodnika.

– Zwrócę ci za benzynę – usłyszałem. – I za stracony czas.

– Trzymałaś wszystko w torbie? – zapytałem cicho.