Выбрать главу

– Przepraszam. – Mówiła jeszcze ciszej. – Jestem taka głupia… – Milczała długo, nie poruszała się, prawie nie oddychała i tylko zapach dowodził, że nie siedzę sam w otwartym na przestrzał samochodzie. – Postaram się o pieniądze jak najszybciej. Ale łatwiej mi będzie w Polsce. Odwieziesz mnie?

– A jak nie, to co? – rzuciłem przez zęby. – Pojedziesz autostopem?

– Niezły pomysł – mruknęła. – Chyba lepszy niż siedzenie ci na karku. Przecież widzę… – nie dokończyła.

– Co widzisz? No, słucham.

– Powinniśmy się rozstać.

Wziąłem się wreszcie w garść i odwróciłem ku wnętrzu samochodu. Tak jak oczekiwałem, jej twarz nie wyrażała żadnych emocji.

– Zrywasz umowę? – zapytałem oschle.

– Chyba nie mam wyjścia. Ukradli mi wszystkie pieniądze. A jak słusznie zauważyłeś, bez forsy nie ma klientki.

– I co dalej? – Nie zrozumiała, więc wyjaśniłem niechętnie: – Co chcesz robić, jak już dotrzesz do Polski?

– Wrócę do pracy.

– Do której?

– A jak myślisz? – wzruszyła anemicznie ramionami. – Muszę zdobyć tyle pieniędzy, ile się da. Pewnie i tak nie starczy, ale trzeba próbować. Prawo biologii. A faceci potrzebują seksu. To też prawo biologii. Więc jakoś to będzie. Musisz tylko trochę poczekać.

Patrzyłem jej w oczy. Były jak para wypalonych gwiazd.

– Ola umrze bez szpiku ojca czy bez szpiku i pieniędzy? Czego oczekujesz od tego faceta?

– Dlaczego pytasz?

– Bo jestem ciekawski. No więc?

Przygryzła na chwilę dolną wargę.

– Pieniądze są chyba ważniejsze – powiedziała głosem, który zaczął lekko drżeć. – Lekarze mówią, że szansa znalezienia obcego dawcy jest całkiem spora, ale żeby poszukać, też trzeba zapłacić. No i to niewielkie pieniądze w porównaniu z kosztem zabiegu.

– Za darmo się nie da? – zapytałem dla formalności. – Konstytucja konstytucją, a my nie mamy forsy? – Stać ją było jedynie na kiwnięcie głową. – Słuchaj, dlaczego myślisz, że ten, którego szukamy, będzie miał pieniądze?

– Biedni nie dają kobietom kolczyków z brylantami.

Nie powinienem tego robić, zwłaszcza teraz, ale mój palec sam odgarnął kurtynę czarnych włosów znad ucha. W dodatku – choć tu już winę dzielił z oczami – nie wykonał zadania odpowiednio szybko. Całe sekundy wypatrywałem najpierw błysku złota, a potem śladów po igle. Bezskutecznie.

– To dlatego pytałam o bośniackie dziewczyny – powiedziała cicho. – Ciągle się zastanawiam, które z nas wpadło na taki pomysł i czemu to służyło.

– Chyba nie bardzo rozumiem.

– Nie w uszach je nosiłam. – Teraz i moje uszy nabrały żywszego koloru. – Podobno niektórzy faceci namawiają do tego nawet własne żony… Ale większość kobiet, które tak się przyozdabiają, to albo mocno puszczalskie, albo regularne dziwki. Tak mi się przynajmniej wydaje.

Miałem dość sceptycyzmu, by się zastanawiać, czy nie odgrywa przedstawienia i nie próbuje takimi sztuczkami omotać mnie do reszty. Ale byłem już dostatecznie omotany, by poprzestać na samym zastanawianiu się, bez formułowania wniosków.

– Dużo… ile tego było?

– Dużo. W złotówkach dużo – uściśliła. – Roman nie powiedział, ile za nie dostał, ale chyba większą część nowego centralnego założył za to, co zdjął ze mnie. A w naturze… pięć kolczyków, wisiorków, czy jak to zwać. Niektóre spore. Musiałam grzechotać przy chodzeniu – uśmiechnęła się cierpko.

– Żartujesz…

– Nie, Marcin – powiedziała ostrzej. – Ani mi w głowie żartować na ten temat. Wiesz, jak się czuje człowiek, kiedy rodzi się na nowo z takim garbem z poprzedniego życia? Kiedy przy każdej sprzeczce mąż sypie kurwami i nie można protestować, bo oboje wiecie, że pewnie ma rację? Myślisz, że mówię ci o tym, żeby się pochwalić? – Cofnąłem dłoń już dawno, ale dopiero teraz przyprasowała włosy gniewnym pociągnięciem palców. – Przepraszam.

– Nie przepraszaj. Lepiej zamknij drzwi.

Popatrzyła na mnie niepewnie i sięgnęła po klamkę. Ruszyliśmy.

Nie próbowaliśmy rozmawiać. Może oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że za wcześnie na słowa, że najpierw muszę się uporać z natłokiem sprzecznych myśli. A może i nie; może nie była nawet w połowie tak cwana, za jaką ją brałem, i święcie wierzyła, że nie jest za wcześnie, lecz za późno, niczego już nie da się zmienić, a cisza oznacza tylko tyle, iż nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia. Nie potrafiłem ustalić, którą Jovankę bym wolał.

Jechałem wolno przez miasto, wciąż straszące wypalonymi szczerbami w szeregach budynków, ale dziwnie normalne. Po ulicach sunęły samochody, czasami całkiem porządne, chodniki pełne były kolorowo ubranych, zwyczajnych ludzi. Nawet żołnierze sił rozjemczych sprawiali wrażenie raczej spacerujących niż patrolujących niespokojną okolicę. Niektórzy byli bez broni, a jednego jasnowłosego dryblasa udało mi się przyłapać na chodzeniu za rękę z dziewczyną.

– Muszę zadzwonić. Mogłabyś się dowiedzieć o karty?

– Stać cię? – zapytała apatycznie.

– Trochę drobnych jeszcze mam.

Wysadziłem ją i patrzyłem, jak rozmawia z trzema kolejnymi przechodniami. Tak się złożyło, że trafili jej się sami faceci w sile wieku i trzy razy musiałem odpychać natrętną wizję ubranej w kusą spódniczkę Jovanki, odklejającej leniwym ruchem plecy od ulicznej latarni i ruszającej składać wiadomą ofertę. Tak naprawdę oprzytomniałem dopiero podczas wystukiwania numeru. Były sprawy ważniejsze od Jovanki B.

– Sławek? Cześć, to ja. Możemy pogadać?

Popołudnie było szare, pełne nisko ciągnących chmur, nie padało jednak. Na razie tylko muchy rozbijały się o zakurzoną szybę samochodu, a przed maską raz po raz śmigały polujące na nie jaskółki. Jechaliśmy wąską drogą, a ja się zastanawiałem, czy Jovanka zdaje sobie sprawę, po której stronie mamy słońce i co z tego wynika. Może kobieca intuicja ją ostrzegała, by nie wyciągać pochopnych wniosków z faktu, że jedziemy na południe? Jeśli tak, miała rację. Nadal nie wiedziałem, co robić.

Kilka kilometrów za miastem dogoniliśmy wojskowego stara. Wyprzedziłem ciężarówkę, zamrugałem światłami i wyhamowując, zatrzymałem oba wozy. Parę lat temu kosztowałoby mnie to obejrzenie paru odbezpieczonych automatów – teraz jedynie widok nie bardzo zadowolonego dysponenta, wyskakującego z kabiny.

– Przepraszam, panie sierżancie. Może to marny sposób, ale od rana szukam kaprala Błażejskiego i pomyślałem…

– Pan… nowy? – Spoglądał z niedowierzaniem to na mnie, to na malucha. – Do kontyngentu, tak?

– Raczej stary. Służyłem tu parę lat temu. Razem z nim i…

– Jesteśmy cholernie spóźnieni – przerwał mi, odwracając się w stronę ciężarówki. – Błażejski, dawaj tu! – Jeszcze jeden obrót, twarzą do mnie. – Ale migiem. Parę słów.

– Czołem – przywołałem na twarz szeroki, nie do końca spontaniczny uśmiech. – Kopę lat.

Błażejski zamrugał z niedowierzaniem powiekami. Uśmiechnął się dopiero po chwili, niepewnie i też niezbyt spontanicznie.

– Pan kapitan? Co pan tu…? Myślałem, że nie jest pan…

– Bo nie jestem. Słuchaj, mam prośbę. Moglibyśmy pogadać? Tak w cztery oczy, spokojnie?

– Ale… no pewnie, tylko że teraz… – Machnięciem wskazał szeroki zad ciężarówki, a w domyśle skrytego w bryle wozu dowódcę i całą resztę wojskowej machiny. – Sam pan widzi.

– A później? Wieczorem? Jutro?

– No nie wiem. – Próbował ukrywać ostrożność i brak entuzjazmu, ale zaskoczenie nie pozwoliło mu osiągnąć znaczących sukcesów w tej dziedzinie. – Do bazy pana wpuszczą?

– Nie jestem pewien – zełgałem bezwstydnie. – Jak nie, to gdzie cię szukać?