Выбрать главу

– Chyba nie da rady. – Odniosłem wrażenie, że się lekko odprężył. – Załapałem się na Jeżynową Górkę.

– Trzymają jeszcze ten posterunek? Po co?

– A kto ich tam wie. Nie ja tu…

– Błażejski! – dobiegł okrzyk zza samochodu. – Kończ!

– Znajdę cię jakoś! – zawołałem, przekrzykując się z silnikiem. Pokiwał głową i odjechał. Wróciłem wolno do malucha i nieoczekiwanie dla siebie samego wyszczerzyłem zęby. Jovanka czekała na poboczu, więc nie przegapiła tej nagłej zmiany.

– Jakieś dobre wieści? – zapytała nieufnie.

– Nie wiem – przyznałem. – Ale chyba właśnie umówiłem się z kolegą z wojska. A to znaczy, że musimy jeszcze zostać. To święta rzecz, takie spotkanie rezerwy.

– On nie jest w rezerwie – zauważyła.

– Ale ja jestem. – Cywile mają mnóstwo wolnego czasu, więc zatrzymałem się przy drzwiczkach, klejąc się brzuchem do wozu, ignorując przejeżdżające za moimi plecami samochody i patrząc na czarnowłosą. Chyba w jakiś szczególny sposób, bo coś przebiło się przez skorupę jej apatii i też znieruchomiała z dłonią na klamce.

– Co? – Uniosła brwi i, może z winy specyficznego układu mięśni twarzy, także kąciki ust. Bardzo blady i smutny był ten uśmiech, ale właśnie dlatego wkleiłem go do swojego wewnętrznego albumu najładniejszych uśmiechów Jovanki Bigosiak. – No co? Na co się tak gapisz?

– Nie mamy forsy – zacząłem wyliczać – śpiwora, jedzenia, a tobie podpieprzyli wszystkie ubrania.

– I? – Trafnie odgadła, że wysłuchała jedynie wstępu.

– Będziesz musiała uzbierać jagód na kolację, a w nocy zmarzniesz. Zapowiada się kurewsko nieprzyjemne śledztwo. Więc chciałem zapytać, czy nadal cię to interesuje.

Przyglądała mi się długo, próbując zrozumieć, co w mojej wypowiedzi zinterpretowała niewłaściwie. A potem… Właściwie to nic takiego. Po prostu konstelacja dwóch brył martwego żużlu znów stała się parą rozjarzonych gwiazd.

Byliśmy parą coraz bardziej głodnych nędzarzy, więc większą część popołudnia zajęło mi wyszukanie odpowiedniego miejsca na nocleg. W końcu znalazłem – bezludne poletko namiotowe, nie dość, że bezpłatne, to sąsiadujące ze strumieniem, w którym pływały ryby. Zignorowałem chmury nad głową, wyciąłem w zaroślach dwa tęgie kije i właśnie kończyłem przerabianie ich na parę cholernie zabójczych ościeni, kiedy lunęło. Porzuciłem swój sprzęt rybacki i umknąłem do namiotu. Zjedliśmy po trzy herbatniki i położyliśmy się.

Było gorzej niż w Chorwacji. Materac zmókł, trzeba było go wyścielić jednym z koców. Pozostał nam drugi, którym musieliśmy się dzielić. To oznaczało, że śpimy razem. Co z kolei znaczyło, że ja nie śpię, tylko walczę z pokusami. No i cierpię niewygody: Jovanka co najmniej trzy razy deptała po mnie, wychodząc z namiotu. Niby dobrze, bo dziewczynę biegającą w krzaki co pół godziny łatwiej zaszeregować do kategorii „bynajmniej nie doskonałe”. Ale i tak długo nie mogłem zasnąć.

Przebudzenie nie było przyjemne. Coś chwyciło mnie za kostki, jednym solidnym szarpnięciem wyrwało zarazem ze snu i namiotu, przygniotło do mokrej trawy.

– Nie ruszaj się!

Napastnik używał serbsko-chorwackiego, ale bez trudu go zrozumiałem. Mimo to próbowałem wstać. I dostałem butem w czoło.

– Nie słyszałeś? Leż spokojnie – warknął ten stojący dalej. Zaraz potem oślepił mnie latarką, zdążyłem jednak dostrzec, że jest ich co najmniej dwóch i że ten z tyłu oprócz latarki trzyma coś półmetrowego i połyskującego metalicznie na przedłużeniu ręki.

Facet, który potraktował mnie butem, a teraz przydusił nim do ziemi, trzymał nóż sprężynowy. Nie wiedziałem, czy jego towarzysz przyszedł tu z automatem, czy tylko gazrurką, ale cokolwiek to było, nie mogło być znacznie groźniejsze od dwunastu centymetrów dobrze wyostrzonej stali przy gardle.

Leżałem i czekałem. Trzeba przyznać, że niedługo.

– Gdzie ona jest? – zapytał ten z tyłu, chyba ważniejszy. Światło latarki spenetrowało wnętrze namiotu, a teraz biegało chaotycznie po otoczeniu.

– Nie rozumiem – wymamrotałem po polsku, nie starając się kryć strachu. Pytanie zwiększało prawdopodobieństwo, iż nie padam ofiarą zwykłych łotrzyków. Nawet jeśli śledzili nas wcześniej i stąd wiedzieli, że nie jestem sam, nieobecność Jovanki nie powinna wywołać takiej reakcji.

– Gdzie dziewczyna? – powtórzył wolniej. – Ko-bie-ta.

– Jestem Polakiem. Nie mówię po jugosłowiańsku.

Zacząłem to samo dukać w języku, który przeciętny Polak mógł od biedy wziąć za mowę bałkańskich pobratymców. Za co wziął mamrotanie facet z latarką, nie dowiedziałem się. Nożownik cofnął nóż i trzasnął mnie obcasem w żebra. Na tyle blisko żołądka, że mimo bólu wykorzystałem okazję, zwinąłem się w kłębek i z jękiem przewróciłem na bok. Potem szef powiedział do nadgorliwego pomocnika coś o patrzeniu, czego nie zrozumiałem, dopóki nie odszedł, szczęknąwszy kurkami. Nie próbowali włamywać się do wozu, nie przeszukali namiotu. Nie przyszli tu rabować. Jezu…

– Co robi Bośnia? – zapytał łamaną angielszczyzną ten, który został. Mówił spokojnie: kucając nade mną z nożem zawieszonym przy gardle i blokując moje przyciśnięte do brzucha ręce lewym kolanem, miał dostatecznie dużą przewagę, by nie niepokoić się brakiem asekuracji.

– Co robię? – upewniłem się. – Podróżuję.

Przyłożył czubek noża do mojej powieki.

– Może duży ból, może mały. Twoja wybór. Rozumiesz?

– Czego chcecie?

– Informacja. Gdzie dziewczyna?

– Ta, z którą przyjechałem z Polski? – Skinął głową. – Tu jej nie ma. Została w hotelu. Zimno, deszcz…

Wycedził coś, czego nie warto było chyba powtarzać na przyjęciu w serbskiej ambasadzie.

– Ty kłamie, oko nie ma. Rozumiesz?

Cofnął nóż, więc mogłem kiwnąć głową. To wszystko, co mogłem. Człowiek, nawet człowiek guma z nogawkami pełnymi noży i rewolwerów, nie przeskoczy praw biologii i ograniczeń własnego organizmu. Dopóki nie przyjdzie mu do głowy drapanie się nożem po nosie albo nie zdrętwieje źle ustawiona noga, musiałem leżeć i poddawać się biernie wyrokom losu.

– Adres dziewczyna – zażądał. – Gdzie śpi?

Jąkając się i kalecząc moją i bez tego kaleką angielszczyznę, zacząłem tłumaczyć, że nie wiem, że pensjonat czy coś takiego i że mógłbym co najwyżej trafić tam po raz drugi, a i to nie na pewno. Jeśli zależało im na dziewczynie, uchylałem sobie w ten sposób wąziutką furtkę do odroczenia egzekucji: mogli się nie czuć na siłach, by odnaleźć ją samodzielnie w jakiejś prywatnej kwaterze.

Nie byłem pewien, jak głęboko wpadłem. Zjawili się w środku nocy, choć miejsce było ustronne i mogli zrobić swoje wcześniej. To sugerowało, że szukali okazji do spokojnego przesłuchania ofiar. Jeżeli obaj byli takimi poliglotami jak ten mój, to faktycznie potrzebowali sporo czasu. O ile zamierzali rozmawiać ze mną, a polowanie na Jovankę miało być jedynie sposobem na zapewnienie sobie niezakłóconej sesji.

Nie wiem, jak długo nożownik męczył się ze mną, zagadując po serbsku i wysłuchując konsekwentnego polskiego „nie rozumiem”, nim w dole strumienia pojawiło się światło. Mężczyzna z obrzynem wracał równie powoli, jak przedtem penetrował zarośla – chyba do końca nie stracił nadziei. Albo po prostu dmuchał na zimne.

– To ty? – Nożownik udowodnił po raz kolejny, że nie jest amatorem i nie popełnia błędu nieostrożności.

– A niby kto? – Głos dobiegał z odległości zaledwie kilkunastu metrów, a ja nadal nie widziałem nadchodzącego. – Nic. Zajrzę jeszcze do samochodu. Ona musi…

Zrozumiałem wszystko. Oto co znaczy adrenalina.