– Jeśli ma pan suche prycze, to chętnie. Prosiłbym tylko o dwuosobową celę. – Posłałem szeroki uśmiech, po połowie Milowi i dziewczynie. – Na szczęście nie jesteście przesadnie praworządni, prawda? Tyle da się załatwić?
Popatrzył na Jovankę, odczekał, póki się nie zaczerwieniła, po czym skinął głową.
Udało mi się zasnąć, nim Jovanka przestała się dąsać skrycie i przeszła do fazy pełnych wyrzutu spojrzeń. Nie podobała jej się ani moja błyskawiczna kapitulacja, ani brak wyobraźni, który spowodował, że wylądowaliśmy w celi z jednym tylko kocem.
Uciekłem przed tym w sen i dobrze zrobiłem, choć nie zdawałem sobie sprawy, do jakiego stopnia, dopóki nie obudził mnie szczęk zamka. Do celi wkroczył sierżant Nedić, a ja poczułem, że jest mi ciepło i błogo, bo leżę z kocem na sobie i Jovanką przy sobie. Inna sprawa, że miałem ochotę zawyć jak wilk na myśl o tym, jaką okazję zmarnowałem.
– Mogę wejść? – zapytał policjant cicho i nie do końca żartobliwie. Stał w progu i przyglądał się twarzy leżącej na boku dziewczyny.
– Czemu nie? – Nie wiem dlaczego też starałem się mówić cicho. Tuliłem się do pleców Jovanki, jej ucho miałem tuż przy ustach. Obudziłby ją nawet mój szept.
– Zastanawiam się, czy w czymś nie przeszkadzam – powiedział powoli, z trudem dobierając słowa.
– W spaniu – wymruczała dziewczyna, nie poruszając się. Milo był jednak bezlitosny i zapytał o coś po serbsko-chorwacku. Nie odwracając się, przetłumaczyła: – Chce wiedzieć, czy tylko to robimy w nocy.
– To nie jest grzeczne pytanie – powiedziałem z wyrzutem.
– Zna pan rosyjski? – zaskoczył mnie i samym pytaniem, i faktem, że zadał je właśnie w tym języku i z całkiem przyzwoitym akcentem. Odruchowo kiwnąłem głową, zapominając o roli pośredniczki, przypisanej Jovance. – Grzeczne może nie – wykorzystał moją wpadkę, przechodząc na język Puszkina – ale zawodowe tak. Chcę wiedzieć, z kim mam do czynienia. Pani Bigosiak, pan Małkosz – wzruszył ramionami. – Chyba nie małżeństwo. Więc kto?
– Mówiłem: pani Bigosiak to moja klientka. – Rosyjski znałem dużo lepiej od angielskiego, ale akurat słowa „klientka” nie mogłem sobie przypomnieć, wobec czego wspomogłem się właśnie angielskim. Od tej pory w sposób naturalny dogadywaliśmy się za pomocą mieszaniny języków obu supermocarstw, z wyraźną, ale nie miażdżącą przewagą tego położonego na łopatki. – Jestem kimś w rodzaju prywatnego detektywa. – W tym miejscu znów angielski termin sam wpychał się na usta. – Szukam jej rodziny.
– Pani Bigosiak – powtórzył, smakując wydźwięk tych słów. – Tak do siebie mówicie? Proszę pani, pana?
– Nie sypiamy ze sobą – oznajmiła Jovanka o niebo lepszą od naszej angielszczyzną. I zdołowała mnie do reszty, kończąc po rosyjsku: – Pod jednym dachem tak. A teraz pod kocem, ale nie w ten sposób, o jaki pan pyta.
– Jeżeli zatrzymam panią pod zarzutem zabójstwa – Milo mówił wolno, może z niewiary w jej talent poliglotki, ale raczej dla wywarcia odpowiedniego wrażenia – to co zrobi pan Małkosz?
– To pytanie do pana Małkosza – wtrąciłem się. – I co znaczy: „zabójstwo”? Nikogo… – urwałem. – Nie. Niech mi pan nie mówi, że ten facet…
– A jednak – powiedział z chłodną obojętnością. – Ona strzelała, on nie żyje. Jak pan sądzi, co w tej sytuacji powinien zrobić dobry policjant?
Jovanka usiadła jak pchnięta sprężyną.
– Poczekaj – też się poderwałem i czort wie po co, położyłem rękę na jej ramieniu. – Może źle zrozumiałem… Powiedział pan: „dobry policjant”. Nie „ja”, tylko…
– Nie obrażaj go – syknęła Jovanka.
Milo nie poczuł się jednak obrażony, tylko podszedł do drzwi i wystawiwszy rękę na korytarz, zapalił światło w celi. Wrócił, usiadł na przeciwległej pryczy, sięgnął do kieszeni kurtki i wyjął z niej malutki album zawierający w tej chwili jedną tylko fotografię.
– Pokażę pani pewnego mężczyznę – oznajmił. Potem przypomniał sobie, że są rodakami, i przeszedł na serbsko-chorwacki, więc nie wszystko rozumiałem. Mówił chyba coś o czasie i o oczach. I groził. Może nie wprost, ale dzięki niedomówieniom, zastąpionym tonem i spojrzeniem, ten kawałek pojąłem najlepiej. Jovanka skinęła głową. I popatrzyła w dół, na podsunięte jej pod nos zdjęcie.
Po paru sekundach Milo ukrył je, kładąc na udzie. Zdążyłem spostrzec, że nieocenzurowana połówka była wyblakła i ukazywała jasnookiego żołnierza z wyrzuconą w bok i ginącą pod okładkami ręką. Nie studiowałem nigdy umundurowania armii jugosłowiańskiej, ale odniosłem wrażenie, że chłopak nie był zwyczajnym szeregowym z poboru. I jeszcze coś: on i ktoś, kogo poufale obejmował ramieniem, stali na tle minaretu.
Zerknąłem pytająco na Nedicia i dopiero teraz zauważyłem, że niemal przepala wzrokiem oczy Jovanki. Było to najbrutalniejsze spojrzenie, z jakim się w życiu zetknąłem. Nie chciało mi się wierzyć, że nie próbowała się spod niego uchylić, że wytrzymała to niemal fizyczne grzebanie w mózgu.
– O co chodzi? – Poczekałem, aż skończyli.
– Sierżant pytał, czy znam tego człowieka – wyjaśniła po rosyjsku. Sprawiała wrażenie spokojnej. I szczerej. Widziałem, jak ta szczerość gasi płomyki nieśmiałej nadziei w oczach Mila. – Ustaliliśmy, że mam szybko spojrzeć na niego i powiedzieć prawdę. Bo kłamstwo rozpozna. A wtedy zrobi to, co nakazuje regulamin. Pośle nas do bośniackiego aresztu śledczego. Przy czym nie możemy liczyć na wielkie odszkodowanie, jeśli się okaże, że byliśmy niewinni.
– I co, powiedziała prawdę? – zapytałem Mila. Schował zdjęcie, uśmiechnął się krzywo.
– Słyszałem zabawną historię. Do pewnego szpitala przyszła kobieta, żadna staruszka, i powiedziała, że straciła pamięć. Kompletnie. Nie pamięta nawet, kim jest. Rzecz się dzieje w kraju, gdzie do niedawna za taką niewiedzę trafiało się do ziemi. A wcześniej pod nóż, papierosa albo pałki. Bo tubylcy byli bardzo ciekawi pochodzenia każdego obcego.
– Skoro pan wie, to po co pan pyta? – wzruszyłem ramionami, schylając się po buty. – Jovanka odniosła ranę już po wojnie, na polu minowym, i doznała amnezji. Rzadkie, ale się zdarza. No i teraz próbujemy ustalić, gdzie są jej bliscy. Oto cała prawda. Prawie cała – dodałem uczciwie.
– Nic pani nie pamięta? – Jovanka jakby z zawstydzeniem pokręciła głową.
– Kto jest na tym zdjęciu? – zapytałem. Uśmiechnął się grzecznie i zignorował pytanie. Westchnąłem i spróbowałem jeszcze raz: – Ale ją pan zna?
– Panią Bigosiak? – W twarzy nie drgnął mu ani jeden mięsień, pomijając te służące do mówienia. – Nie, nie znam.
Spasowałem. Obrażanie Mila nie leżało w naszym interesie, a oświadczając, że nie bardzo mu wierzę, mogłem go urazić. Zwłaszcza że nie miałem stuprocentowej pewności, czy tam, na przełęczy, nie oślepiła go po prostu uroda Jovanki. Zaczynał się nowy dzień, a ja patrzyłem na jej smutny, trochę senny profil i zastanawiałem się, jak mogłem tego wcześniej nie dostrzec. Że nie jest ładna czy atrakcyjna, tylko zwyczajnie piękna.
– I co teraz? – zapytała. – Co pan z nami zrobi?
Jego odpowiedzi nie zrozumiałem, ale domyśliłem się treści, kiedy Jovanka zaczęła opowiadać. Ciężko jej szło, zacinała się, a pod koniec jąkała i nawet gdybym nie wychwytywał znajomych słów, domyśliłbym się, że opowiada o incydencie na polu namiotowym. Milo słuchał, nie przerywając. Skomentował, dopiero kiedy skończyła.
– Miał pan szczęście. Nocą, ze strzelby, śrutem…
– Głupota – nazwała rzecz po imieniu Jovanka. – Po prostu byłam pewna, że zabije Marcina, jeśli nic nie zrobię. No więc strzeliłam. – Przez jej twarz przebiegł nerwowy uśmiech. – Pewnie pierwszy raz w życiu. Nawet nie wiem, jak takie coś załadować. – Posiedziała chwilę, wpatrzona w swe stopy w grubych skarpetach. Przynajmniej ta część mojej garderoby trafiła w jej potrzeby. – Nie pomyślałam o śrucie. Jak to się w ogóle stało, że tylko tamten…?