Выбрать главу

– Mała odległość – wyjaśnił Milo. – A śrut gruby: duże, ciężkie kulki. Nie rozlatują się tak szybko. Ale w przyszłości nie radzę odbijać zakładników śrutówką. – Zamilkł na chwilę. – Chcę, żebyście mi opowiedzieli o sobie. Co robicie w Polsce, jak się poznaliście, co was łączy. Aha, i lepiej by było, gdybyście przedstawili mi to kolejno, na osobności. Wiecie – uśmiechnął się lekko – takie policyjne sztuczki.

– Po co to panu? – zapytałem ostrożnie.

– Wolałbym was wypuścić. Taka jest cena: wolność za szczerość. Chcę mieć czyste sumienie.

Popatrzyłem Jovance w oczy, a potem skinąłem głową.

– Nie podziękowałem ci – przypomniało mi się po przejechaniu pierwszego kilometra. Czyli dość wcześnie, bo choć Milo po bliższym poznaniu robił na mnie coraz lepsze wrażenie, wolałem znaleźć się jak najdalej od jego cel i kajdanek.

– Nie dziękuj. Jechaliśmy na jednym wózku. Gdyby zabił ciebie, zabiłby i mnie.

– Jak ta bomba w tapczanie? – uśmiechnąłem się do wspomnień. Chyba zaczynałem głupieć.

– Wygląda na to, że wyrównaliśmy rachunki. – Też błysnęła zębami. – Teraz muszę jeszcze dać gazem po oczach twojej byłej i będziemy kwita.

– Trudno będzie – przygasiłem nieco uśmiech.

– Zmarła? – I tym razem wzięła ze mnie przykład, ale zbytnio się nie wysiliła i zrozumiałem, że nie wierzy w uzyskanie odpowiedzi twierdzącej.

– Nie miałem żony.

– Nie miałeś żony? – powtórzyła z lekkim zdziwieniem.

– Słuchaj, nie musisz mnie dołować. I bez tego…

Na jakiś czas dała mi spokój. Maluch, powarkując dzielnie, piął się na kolejne wzgórze, którego niższe partie tonęły w porannej mgle. Między chmurami było sporo błękitu, ale wciąż nie potrafiłem ocenić, czy rozpoczynający się piątek da nam w kość upałem, czy deszczem i zimnem.

– Mogę o coś zapytać? Tylko to trochę… osobiste.

Zerknąłem na nią bez zapału, ale w twarzy miała za dużo skruchy i napięcia, bym potrafił posunąć się dalej.

– Najwyżej pokażę ci ten znak palcami. Pamiętasz.

– Pamiętam. Jej znak. – Obejrzałem się w bok, trochę spanikowany. – Właśnie o nią chciałam zapytać. O tę fujarę, nieznającą się na znakach drogowych.

Jakiś czas prowadziłem w milczeniu.

– Dlaczego od razu fujarę? – zapytałem z nikłym uśmiechem. – Bo jej się pomyliło z ustawieniem trójkąta?

– Bo od ciebie odeszła.

– Skąd wiesz, że to ona, a nie ja? – mruknąłem po chwili.

– Mam oczy. Widzę, jak o niej… – zawahała się. I dokończyła z niewesołym uśmiechem: – Jak o niej nie mówisz.

– Zdolna z ciebie bestia. Czerpanie informacji z braku informacji… Chyba cię wezmę na asystentkę.

– Może w ten sposób pospłacam długi. – Zrobiła sobie przerwę. – Jak myślisz, dlaczego nas wypuścił?

– Pewnie chciał zaoszczędzić na wikcie dla więźniów.

– Pytam poważnie.

– To była prawie poważna odpowiedź. Ci ludzie zarabiają grosze. Dwie dodatkowe gęby do wykarmienia to spore obciążenie dla wiejskiego gliny, który nie bierze łapówek.

– Nie ufam mu. To jego spojrzenie… Ile mu powiedziałeś?

– W zasadzie wszystko.

– Żartujesz… – Nie skomentowałem tej sugestii. – To dlatego ani trochę nie naciskał… Wyśpiewałeś mu całą prawdę.

– Wstydzisz się tej prawdy?

– Nie o to chodzi. On… nic o nim nie wiemy.

– Wiemy, że nas nie wsadził. I nie wydał Polakom. – Odczekałem chwilę. – Powiedziałaś mu, jak próbowałaś zarabiać na operację Oli?

– A ty powiedziałeś?! – Jej oburzenie wystarczyło za odpowiedź. Pokręciłem głową, co sprawiło, że natychmiast oklapła jak przebita dętka. – Przepraszam. Tchórz ze mnie. Nie potrafię spojrzeć prawdzie w oczy.

– Nie jesteś tchórzem. To w nocy…

– Myślałam, że poderżnie ci…

– Nie o tym mówię. – Rozchyliła usta, ale trochę wcześniej odgadła, co mam na myśli, więc zamknęła je na powrót. – Na wojnie daliby ci Virtuti za tę szarżę z kijami. Ale wiesz co? Na drugi raz zdejmij buty. Zwłaszcza jeśli wcześniej wytapiasz się w potoku. Samo mlaskanie mogło go zaalarmować. Bose stopy są bezkonkurencyjne przy podchodzeniu ofiary. – Jej oczy były ciemne, prawie smutne, choć po ustach błąkał się cień uśmiechu. – Nie tylko przy tym – ni to mruknęła, ni westchnęła. Po czym zmieniła ton na rzeczowy. – Kazałeś nie mówić, że jestem dziwką. Teraz pytasz, czy mówiłam, jak się puszczam. Chodzi ci o coś czy jedynie zmieniłeś zdanie?

W jej głosie nie było pretensji, naprawdę tylko pytała. Pomyślałem, że daleko zaszliśmy. I zaraz potem – że biorę za oznakę zżycia i zaufania coś, co jest po prostu cechą jej charakteru. Charakteru kobiety, która nie widzi nic złego w handlowaniu własnym ciałem.

– Wolałbym do tego nie wracać – też zdobyłem się na rzeczowość – ale to, co powiedziałaś o kolczykach, nie daje mi spokoju. Pomyślałem sobie, że warto pójść tym tropem.

– Chcesz odwiedzać kolejno okolicznych jubilerów?

– Nie. Mamę Hagedusić.

Biuro mieściło się w starej szacownej kamieniczce przy jednej z bocznych uliczek Maglaja, czyli po muzułmańskochorwackiej stronie kordonu. Znudzeni żołnierze zatrzymali nas i w ramach wyrywkowej kontroli sprawdzili, czy w bagażniku nie wieziemy narzędzi do wywołania kolejnej wojny bałkańskiej. Byli z Danii, więc najpierw pomęczyli się trochę z odszukaniem samego bagażnika. Na koniec zapytali, czy na pewno nie zabłądziliśmy i czy wiemy, że po tamtej stronie jest trochę inaczej.

Może było, ale jedyne rzucające się w oczy oznaki owej odmienności stanowiły napisy w łacińskim alfabecie i sporo zielonych plakatów wyborczych, porozlepianych na ulicach. Jovanka, jak przedtem w Doboju, wysiadała i wypytywała ludzi o drogę, a oni, identycznie jak Serbowie na północy, albo ją wskazywali, albo rozkładali ręce, jednakowo uprzejmi, a w większości przypadków nawet uśmiechnięci. Obserwując ich reakcję, wyzbyłem się ostatnich złudzeń dotyczących akcentu dziewczyny. Wyglądało na to, że strony, które tak ochoczo wyrzynały się parę lat temu, nie potrafiły rozpoznać wroga po sposobie mówienia.

Przed dziesiątą dotarliśmy na miejsce. Nieźle, biorąc pod uwagę, że zaczynaliśmy w całkiem innym mieście, zaczepiając nielicznych porannych przechodniów i pytając prosto z mostu, czy nie słyszeli o niejakiej Mamie Hagedusić. Nie miałem serca zwalać tej roboty na barki osamotnionej Jovanki i wyjeżdżając z Doboju, wiedziałem z grubsza, jak ludzie patrzą na alfonsów.

– Tu jest napisane, że to biuro – powiedziała niepewnie Jovanka, odrywając wzrok od eleganckiej tablicy przy wejściu do budynku. – I te samochody… Może to nie tu?

Samochody były faktycznie luksusowe jak na Bośnię, ale tylko trzy. Mimo to parking dorobił się strażnika, który wyglądał, wypisz wymaluj, jak ci dwaj od Harvarda. Dał nam minutę, po czym podszedł i dość grzecznie o coś zapytał.

– Hagedusić – powiedziałem pewnie nie na temat i dodałem w zuluskiej angielszczyźnie: – Chcę się z nią widzieć.

Zmieszał się odrobinę, pomyślał, a na koniec odwzajemnił mi się kameruńską odmianą niemieckiego. Jovanka nie rwała się do tłumaczenia, ale nie musiała nic mówić, by załatwić nam przepustkę do budynku. Ochroniarz obejrzał sobie jej kusy strój, uśmiechnął się domyślnie i wskazał drzwi. Wewnątrz było jak w hotelu: z boku bar, buraczkowe chodniki i numery na drzwiach. Na dwóch klamkach wisiały tabliczki, jakimi posługują się goście nieżyczący sobie nagłego wkroczenia pani z odkurzaczem. Jedynym zgrzytem był widok dziecięcego wózka na półpiętrze. Kiedy go mijaliśmy, podążając za milczącym ochroniarzem, twarz Jovanki upodobniła się barwą do chodnika.