Выбрать главу

– A ta narzeczona… To coś poważnego? – Nie zrozumiała pytania. – Naprawdę chciał się z nią ożenić?

– Skąd mogę wiedzieć – wzruszyła ramionami. – Wszystko, co o niej słyszałam, to że dobrze strzela. – Uniosłem brwi. – Tak kiedyś żartował z Eminy. „Uważaj w tej Dubovce – mówi – bo moja dobrze strzela, a jest cholernie zazdrosna”.

– I nic więcej sobie nie przypominasz?

Zastanawiała się jakiś czas, a potem uśmiechnęła pod nosem i wskazała wetkniętą za ramę lustra fotografię. Przedstawiała ją samą, obejmującą się serdecznie z krótko obciętą, dwa razy starszą kobietą o włosach koloru słomy.

– Chyba nie była blondynką – rzuciła żartobliwym tonem. – Emina zapytała go kiedyś, po cholerę mu dziwka, skoro ma we wsi niebrzydki i darmowy towar. Zrobił jej tak – przebiła się rozczapierzonymi palcami przez swą fryzurę – i powiedział: „Dla odmiany”.

Dopiero za miastem przerwałem milczenie.

– Przepraszam. Mnie też to nie sprawiło przyjemności.

– Daj spokój – wzruszyła ramionami. – Ciebie bardziej wymęczyła ta rozmowa. Niełatwo łgać w żywe oczy. Zwłaszcza takiej lasce jak Aisza.

– Łgać?

– Biedaczka wyobraża sobie teraz, że oto stal się cud i dane jej było poznać faceta przez wielkie „F”. „Co mi tam opinia świata, ważne, że ją kocham”. Trzeba przyznać, że dobry jesteś w te klocki. Ja bym nie wpadła na pomysł, by tak to rozegrać. Nie mam forsy, nie mam dojść, to za co kupuję informację u superdziwki? Za szczyptę marzeń i złudzeń.

Musiałem przemyśleć to, co i jak powiedziała.

– Nie oszukałem Aiszy – oznajmiłem w końcu. – To znaczy… Mówiłem to, w co naprawdę wierzę. I nie przekonywałem, że to łatwe albo nagminne. Ale są faceci, którzy się pożenili z byłymi prostytutkami. Wierzę w miłość, i tyle. Jak się wierzy, reszta jest już prostą konsekwencją.

Po paru sekundach gniewnego marszczenia brwi Jovanka uniosła kąciki ust.

– Co teraz? Kiedy już wiemy, że kurewski trop wysechł w dziewięćdziesięciu procentach?

– Pani Bigosiak! – posłałem jej oburzone spojrzenie. – A cóż to za słownictwo? Robi się pani wulgarna!

– Cała ta sprawa taka jest – stwierdziła, podtrzymując jednak uśmiech. – Wszystko kręci się wokół dupy.

– Cóż, jeśli się wgłębić… Cała historia tak się kręciła i kręci. Władza i pieniądze temu jednemu podobno służą. Im więcej masz, tym łatwiej wpadają ci do łóżka najlepsze kobiety.

– Jesteście chorzy. Wszyscy faceci mają nie po kolei.

– Reklamacja tam – wskazałem dach. – Ale to ma i dobre strony. Ktoś spotyka taką Aiszę i już nie potrafi bez niej żyć.

– Teoretycznie masz rację – przyznała niechętnie. – Różne są zboczenia… Ale statystyka jest przeciw nam.

– Wam? – postarałem się o łagodny ton.

– Nie byłam porządną dziewczyną – powiedziała cicho. – Czuję to. Można stracić pamięć, ale charakter… Czasem sobie myślę, że gdyby istniał cień szansy, by jakoś inaczej… Wolami by mnie tu nie zaciągnęli. Czuję, że nie chcę wiedzieć, jaka była tamta dziewczyna. Ale dała sobie zrobić dziecko, więc muszę ciągnąć ten wózek.

– Nie rozklejaj się. – Przypomniałem sobie o czymś. – Z niczym ci się nie skojarzyło to zdjęcie Nedicia?

– Z niczym. Dokąd jedziemy?

– Do rodaków. Chcę się zobaczyć z modrooką Dorotką.

– Faktycznie – przyznała. – Wy na okrągło tylko o jednym.

Nie zobaczyłem się z modrooką. Okazało się, że zostałem ogłoszony przez Olszewskiego osobą mocno niepożądaną, a żołnierzom w ogóle zabroniono się ze mną kontaktować. Klnąc w duchu brak przezorności, czym prędzej odjechałem sprzed bramy.

– Musimy poczekać – wyjaśniłem Jovance. – Cholera, to mogło być niezłe źródło…

– Rozkoszy? – weszła mi w słowo z miną niewiniątka.

– Informacji – dokończyłem z urazą. – Jak jesteś taka mądra, to powiedz, co teraz.

– Może powinniśmy wrócić do tej kliniki.

– Do pogorzeliska po klinice – uściśliłem. – No cóż…

– To znaczy do lekarzy – poprawiła się. – Nie powiedziałam ci? Sąsiadka podała jedno nazwisko – dokończyła ciszej.

– Jovanka, ja cię zabiję. To ma być współpraca?

– Ojej, przepraaaaszam. Naprawdę wyleciało mi z głowy. Wściekłeś się przez tych złodziei, no i… Zresztą to pewnie niewiele da. Wiesz: tajemnica lekarska. A na łapówki nie mamy. – Obejrzała się. – Marcin, widziałeś ten samochód?

– Jaki samochód?

– Taki śmieszny, zielony… Jakby wojskowy.

– Jezu, byliśmy pod koszarami; co w tym dziwnego…? – urwałem, a po sekundzie wdepnąłem z całej siły hamulec. Na szczęście byliśmy w pasach.

– Jasnozielony? – warknąłem. – Ze składanym dachem?

– Zgłupiałeś?! – parsknęła, ale zaraz potem udowodniła, że nie jest typową kobietą, biorącą się do wiercenia dziury w brzuchu w najmniej stosownej chwili. – Zgadza się. Ten.

Gapiłem się na drogę ze trzy minuty. Bez powodzenia.

– To ważne? – Prychnęła przez nos. – Idiotka ze mnie. Nie pomyślałam… Marcin, ja go widziałam już wcześniej.

– Oboje widzieliśmy – mruknąłem. – Na przełęczy.

– Nie… to znaczy… – zamilkła z lekko rozchylonymi ustami. – Kurczę, masz rację!

Dałem spokój tylnej szybie i popatrzyłem na nią.

– Chcesz powiedzieć, że jeszcze gdzieś go widziałaś?

– Na przejściu granicznym. Tym z Węgier.

Ruszyłem. Jechałem szybko, zerkając w lusterko.

– Nie pamiętasz, kto nim jechał? Ile osób?

– Nie. – Chwila przerwy. – Myślisz, że to przypadek?

– Nie wiem. Cholera… Słuchaj, ja ci też czegoś nie powiedziałem. Jak wczoraj telefonowałem do Dolaty… Niedaleko domu Kurowskiego widziano podobny samochód. Zrobiła się z tego sprawa o morderstwo, więc policja zaczęła rozpytywać, no i znaleźli jakiegoś chłopaka, który zapamiętał jasnozielony samochód z brezentowym dachem. Pytał nawet właściciela o markę, ale facet go po prostu olał.

– Boże. – Splotła dłonie na karku i przez dłuższy czas powtarzała moje wysiłki poskładania tego w logiczną całość. Ocknęła się dopiero w Doboju, przed spaloną kliniką. – Nie, nie, nie tu. Poszukaj jakiejś poczty.

– Chcesz wysłać widokówkę Romkowi? – burknąłem. Odnalezienie ulicy kosztowało mnie niemało wysiłku.

– Musimy zdobyć książkę telefoniczną i sprawdzić, gdzie mieszka doktor Bulatović.

Klnąc pod nosem i nie troszcząc się zanadto o dyskrecję, zawróciłem ku centrum.

– Ale numer – jęknęła, gdy udało nam się dopaść jedyną chyba w mieście przedwojenną książkę i odnaleźć doktora, który w nowszych spisach nie figurował. – On mieszka w Maglaju. Nawet pamiętam tę ulicę.

– Ty nic nie pamiętasz – przypomniałem jej ponuro.

– Dzisiejszy ranek tak. Przejeżdżaliśmy tamtędy.

Pół godziny później byliśmy w Maglaju. Doktor Bulatović mieszkał w starej willi otoczonej niedużym ogrodem. I dom, i ogród sprawiały wrażenie zapuszczonych. O rumianolicym staruszku, który otworzył nam drzwi, w zasadzie dało się powiedzieć to samo. W powyciąganym swetrze, workowatych spodniach i znoszonych kapciach nie wyglądał na lekarza.