– Jovanka… Słuchaj, jeżeli chodzi o to, że ktoś mógł ci zrobić krzywdę… no wiesz… Przecież to bez… Nie to chciałem powiedzieć – poprawiłem się szybko. – Pewnie, że to ma znaczenie. Jest straszne dla kobiety. Ale…
– Ale ja jestem kurwą i byle gwałt nie powinien robić na mnie wrażenia? – Nie dopuściła mnie do głosu. – Masz rację. Milion razy myślałam o tej wojnie, co wtedy robiłam i co mi się przydarzyło. I uznałam, że jest duża szansa, że to samo co masie innych dziewczyn. Jak się zawczasu pogodzisz z najgorszym, to potem łatwiej… No i to moje handlowanie dupą też pomogło. Nie obchodzi mnie, czy Bulatović ma rację. Naprawdę myślałeś, że to dlatego?
– Posłuchaj…
– Z takim wyczuciem psów powinieneś szukać, a nie… Niech cię cholera, Marcin. Wszyscy jesteście tacy sami. Pieprzenie się – to jedno się liczy. Czy po dobroci, z iloma, ile razy, za forsę czy bez… – Przymknęła oczy. – Gdybyś kogoś zgwałcił z kumplami… Obchodziłoby cię dziecko?
– Nie pij już.
Nie odzywaliśmy się aż do Crvenej Dragi. Jovanka uchyliła szybę i pozwalała wiatrowi wywiewać z siebie procenty. Patrzyła też w lusterko, ale raczej nie po to, by sprawdzić, czy od traumatycznych przeżyć nie ucierpiała jej uroda. Czułem, że powoli ją odzyskuję.
– Po co? – zapytała dość obojętnie, kiedy zajechałem przed znajomy posterunek.
– Zapytam o tych od dwururki. Może coś już wie.
– Nie ufam mu.
– Ma miłego psa. Nie może być całkiem wredny.
Ustasz był nie tylko miły, ale i czujny: powitał mnie już na ganku, szeroko merdając ogonem. Urzędujący wewnątrz dwaj młodzi gliniarze też starali się być uprzejmi, lecz po paru minutach bezskutecznego przebijania się przez barierę językową ten trochę starszy obraził mnie ciężko, wykonując pełen rezygnacji gest i przechodząc do rozmowy z psem. Ustasz zwiększył tempo merdania, podbiegł do drzwi i szczeknął na mnie zachęcająco. Z podejrzeniem robienia z siebie idioty poszedłem za nim.
Z wioski nie zostało wiele po toczących się tu walkach, a to, co ocalało, mocno zarosło.
– To tu? – upewniłem się, kiedy doprowadził mnie do stojącej w krzakach budy. Ustasz łypnął po bernardyńsku smętnymi ślepiami i wsunął się do wnętrza. Wszedłem ostrożnie za nim. Milo stał przy rozsypującej się ściance boksu, goszczącej niegdyś jakiegoś dużego czworonoga. Przyglądaliśmy się sobie przez chwilę z przeciwległych stron znanego mi już rewolweru.
– Mam dwie wiadomości – powiedział, nie opuszczając broni i z godną uznania konsekwencją mierząc mi dokładnie między oczy z przestarzałego może, ale wypróbowanego w dwóch wojnach światowych i jednej dużej rewolucji siedmiostrzałowca Nagant wzór 1895. – Dobrą i złą. Która najpierw?
– Jeżeli dobra to ta, że umrę szybko i lekko, to proszę od razu o złą.
– Zła? Proszę. – Prawą ręką wykonał parę kuglarskich ruchów, opróżniając bębenek z naboi, lewą sięgnął za plecy, skąd wyjął o sto lat młodszego glocka. Z pełną premedytacją chwyciłem rzucony mi rewolwer. Z glocka na razie we mnie nie celował, ale wiedziałem, że zacznie, jeśli dopuszczę do uwalania zabytkowego siedmiostrzałowca ziemią.
– Bandyta miał broń – domyśliłem się – a na broni są jego odciski? Jak w amerykańskich kryminałach?
– Za mało ich pan widział. Najpierw się strzela – wskazał rozsypane naboje. – Parę kul w ścianie i glina jest kryty. – Uśmiechnął się. – Bez obaw, nie zabiję pana. To polisa.
Odłożyłem rewolwer na jakąś rozpadającą się skrzynkę i dopiero wtedy przyjrzałem się lokatorowi boksu. Leżał na wznak, a dokładniej: leżało całe ciało od pośladków wzwyż, bo o nogach nie dało się już tego powiedzieć. Obie, związane w kostkach, łączyła z więźbą dachową solidna linka, zaś ręce, związane i wyciągnięte za głowę, przymocowano do kołka wbitego w klepisko.
– Gdyby chciał pan donosić władzom – powiedział Milo, biorąc ze mnie przykład i odkładając broń, tyle że jedynie za pasek – to uprzedzam, że grozi panu oskarżenie o morderstwo. Dokonane za pomocą tego rewolweru.
– Czy to nie jest… – wskazałem wisielca.
– Jest. Dlatego nie wierzę, by te odciski były potrzebne. Zabił mi ćwieka tą sceną. Nie byłem pewien, czy wdepnąłem w coś paskudnego, czy wręcz przeciwnie.
– Nie odstawił pan ich do aresztu?
– W areszcie dostaliby wygodne łóżko i adwokata, który od razu doradziłby im milczenie. A ja chciałem wiedzieć, kim są i po co na was napadli. Taka niezdrowa ciekawość.
Zerknąłem na jeńca. Mimo nisko umieszczonej głowy był blady i zbyt udręczony, by zadać sobie trud patrzenia w naszym kierunku.
– Bardzo niezdrowa – mruknąłem. – Gdyby ktoś to zobaczył…
– Nie zapytał pan o dobrą wiadomość. – Poczekał, aż przybiorę odpowiedni wyraz twarzy. – To Muzułmanie. Obaj.
– Co z tego wynika? – zapytałem po chwili samodzielnego roztrząsania tej nowiny.
– Mówi się: „Wróg mojego wroga to mój przyjaciel”. Ci faceci chyba was nie lubią. Z tego wynika, że ja powinienem lubić przynajmniej pana.
– No… tak. – Zdobyłem się na wysiłek posłania uśmiechu wrogowi moich wrogów. – A dlaczego jedynie mnie?
– Pani Bigosiak to jeden wielki znak zapytania. On – skinął w stronę jeńca – chyba nie wie, czego od niej chce jego szef. Ale powiedział coś ciekawego. Otóż jej mieli raczej nie zabijać. A pana raczej tak. To was trochę różnicuje, prawda?
– Miał mnie zabić? – Patrzyłem na zamknięte powieki Muzułmanina. – I tak po prostu to powiedział?
– Nie torturowałem go, jeśli o to pan pyta. Wyjaśniłem tylko, że za próbę morderstwa można karać jak za samo morderstwo.
– I tak się przestraszył, że właśnie do usiłowania się przyznał? – Nie próbowałem kryć sceptycyzmu.
– Nie studiowałem prawa – wyznał – więc nie mam gówna zamiast mózgu. Dla mnie mordercę, takiego prawdziwego, z wyboru, należy likwidować. No więc jednego zlikwidowałem. Z tego – wskazał rewolwer. – Zaszokowany?
– Prawdę mówiąc… – Prawda była taka, że nie wiedziałem.
– Pięćdziesiąt lat temu pana rodacy też nie brali bandziorów za ucho, by zaprowadzić na posterunek hitlerowskiej policji. Strzelali im w łeb albo puszczali wolno. Patrząc na rzecz chłodno, wasze AK dokonywało samosądów i zbrodni wojennych. Widzi pan analogię?
– Powiedzmy, że widzę. Ale inni…
– Wiem. Inni widzą amerykańskie lotniskowce i muszą robić to, co uważa za jedynie słuszne wuj Sam. Ale na szczęście wuj nie jest jeszcze do końca wszechwładny. Żaden satelita nie umie, na razie, zajrzeć tu i zameldować do Pentagonu: „A w szopie starej Obradoviciowej ten skurwysyn Nedić właśnie łamie prawa człowieka, może by tak przetestować na nim naszą nową rakietę?” Od pana zależy, czy ten bydlak wyjdzie za parę tygodni, czy dostanie, na co zasłużył.
Ustasz trącił pyskiem moją bezsilnie zwieszoną dłoń, ale, choć nie było to uczciwe, odmówiłem mu drapania za uszami. Wpakował mnie w niezły pasztet.
– Jak powiem: „Nie zabijaj”, daruje mu pan życie? – zapytałem cicho.
– Powiem panu coś o współczesnej Bośni. Po tamtej stronie go wypuszczą, nim skończy pan zeznawać. Po tej stronie posiedzi dłużej, ale ponieważ sędziami będą Serbowie, wkrótce zjawi się paru grzecznych panów ze SFOR-u i poprosi, by proces przenieść do Federacji Chorwacko-Muzułmańskiej, bo tutejszy skład sędziowski nie gwarantuje bezstronności.
– O co panu chodzi? Mam pomóc go zabić?
– Ma pan zapomnieć, co tu widział.
– A jeżeli nie?
Rozłożył ręce w geście bezradności.
– Zabiłem jego kolegę, więc albo teraz zamknę mu usta, albo inni jego koledzy zabiją mnie i przy okazji może moją rodzinę. Nie bardzo mam wyjście. Nie powiem, że podoba mi się strzelanie mu w łeb, ale ostatecznie pana ukochani Amerykanie nic innego nie robią z ludźmi, którzy stanowią dużo mniejsze zagrożenie. Zabij zabójcę – to najstarsza z zasad samoobrony. Nie jestem społeczeństwo, nie mam własnego więzienia, a jak mnie zabiją, to nikt nie weźmie na utrzymanie mojej babki, bratanka i psa. Wiem, kto przysłał tego faceta, i wiem, że sprawa nie rozejdzie się po kościach. Albo ja ich, albo oni mnie. Wy stąd wyjedziecie i może dadzą wam spokój. Ja nie mam dokąd jechać. Cała ta kurewska wojna od tego się zaczęła: że ludzie nie mieli dokąd wyjechać z Bośni. Myśli pan, że rżnęliśmy się, bo lubimy? Gdyby NATO wydało miliardy na domy i miejsca pracy dla Bośniaków, a nie bomby, albo otworzyło granice, to zaręczam, że ochotników do strzelania wystarczyłoby na tydzień wojny. Umilkł, chyba zakłopotany faktem, że zadryfował tak daleko. O dach szopy zaczęły postukiwać krople deszczu.