– Czasami zachowujesz się jak stara, nudna żona.
– Bo jestem stara i jestem żoną. No to się zachowuję.
– Nie dam ci więcej alkoholu.
Nie wziąłem tego z powietrza. Kiedy wróciłem z szopy, w butelce było trochę mniej spirytusu. Może właśnie dlatego trzymała się tylnego siedzenia.
Zatrzymałem fiata przy nieco zakłopotanym kapralu.
– Pan Małkosz? – skinąłem głową. – Przykro mi, ale nie może pan przejechać na muzułmańską stronę.
– Co? – szczęka mi trochę opadła.
– Taki dostaliśmy rozkaz. Wszystkie posterunki. Nie wiem, o co chodzi – rozłożył ręce.
Chyba naprawdę było mu przykro, bo stał obok, gotów udzielać wszelkich możliwych wyjaśnień. Czyli powtarzać, że nie wie, co strzeliło do głowy jego dowódcom.
– U kogo mógłbym interweniować? Macie tu radio?
– Lepiej niech pan jedzie – powiedział cicho, pochylając się nad okienkiem. – Mamy pana zatrzymać, gdyby próbował pan za dużo dyskutować albo co…
Wybąkałem podziękowanie i wrzucałem wsteczny, kiedy Jovanka chwyciła mnie za ramię.
– Zobacz!
Z naprzeciwka, raz po raz migając między drzewami, nadjeżdżało coś jasnozielonego. Za szybko, bym mógł marzyć o dyskretnym odwrocie. Zawróciłem, ale trochę zbyt nerwowo: omal nie zaliczyliśmy obu przydrożnych rowów.
– Spokojnie – usłyszałem dziwnie łagodny głos Jovanki.
Wrzuciłem luz i wychyliłem się przez okienko.
– Panie kapralu!
Nie spiesząc się, zawrócił spod drzwi piaskowo-workowego bunkra. Kierowca zielonego ARO z brezentowym dachem też się nie spieszył: zaczął zwalniać, nim wóz wytoczył się na ostatnią prostą, co sugerowało, że nadjeżdżający wiedział o czekającym za zakrętem punkcie kontrolnym.
– Sprawdźcie ten wóz – wskazałem ręką. Kapral wytrzeszczył na mnie oczy.
– Słucham?
– Sprawdźcie go. Dokładnie. Szeregowy! – huknąłem w stronę chłopaka na pół śpiącego przy karabinie maszynowym. – Uważajcie na tych facetów! Mogą być uzbrojeni!
Erkaemista, gwałtownie poderwany z osłoniętej workami ławeczki, z rozpędu szczęknął zamkiem, za jednym zamachem wprowadzając nabój do komory i nerwową atmosferę na całym posterunku. Powinienem wsiąść, wrzucić bieg i oddalić się jak każdy rozsądny intrygant, napuszczający bezzasadnie jednych na drugich. Problem w tym, że kiedy samochód podjechał bliżej, udało mi się dokonać kluczowego odkrycia – ARO wiózł tym razem więcej niż jedną osobę. Poza ciemnowłosym czterdziestolatkiem przy kierownicy podróżowało nim jeszcze dwóch mężczyzn, młodszych od kierowcy, jak on nieogolonych i ubranych w stroje bardziej drwala niż urzędnika, niebudzących zaufania w miejscach takich jak bośniackie pogranicze. Kapral wysadził całą trójkę, ustawił z boku, gdzie w razie konieczności można ich było łatwo skosić jedną serią, a sam z jednym podwładnym zabrał się do przeszukiwania wozu.
Armia mnie raczej nie lubiła, ale na tę armię składali się moi byli koledzy – a żaden rozsądny podoficer nie będzie nadgorliwie tępił dawnego kumpla swego dowódcy. Kapral podporządkował się więc dla świętego spokoju mojej zachciance. Kierowca ARO nie od razu zdecydował się skrzyżować spojrzenie z moim, za to kiedy już to zrobił, w ciemnych oczach wyczytałem wyrok śmierci. Gdzie indziej odebrałbym to jedynie jako wyzwanie. Ale byliśmy tu i teraz i wiedzieliśmy o sobie co najmniej o jedną rzecz za dużo.
– Jeżeli mają kable w bagażniku – powiedziałem, nie spuszczając wzroku z kierowcy – to sprawdźcie, czy to na pewno kable. Ten facet lubi bawić się lontem.
Zignorowałem pytające spojrzenie kaprala, zerknąłem przełomie na obu pozostałych pasażerów terenówki i odjechałem. Nikt nie próbował nas zatrzymywać. Jovanka też milczała. Może nie chciała przekrzykiwać się z silnikiem, z którego wycisnąłem wszystko, co potrafił znieść.
– Rozleci się. – W końcu musiała zareagować. – Nie wspomnę o benzynie.
– Żołnierze niczego nie znajdą – powiedziałem ponuro.
– To po co ich napuściłeś?
– Chciałabyś spotkać tych trzech na pustej drodze? Bo ja nie.
Skinęła głową. Nie wyglądała na przestraszoną bardziej, niż tego wymagała jazda setką samochodem takim jak mój.
– On wie – powiedziała. – Wie, że ty wiesz o nim.
– A ja wiem, że on wie, że ja wiem – burknąłem, zdejmując nogę z gazu. – I co z tego wynika?
– Że musimy uciekać? – zaryzykowała.
– Nie wiem, tak tylko zapytałem… Ale zgubić go musieliśmy. Na szosie chyba jesteśmy w miarę bezpieczni za dnia. Spory ruch – wskazałem nadjeżdżającą z przeciwka ciężarówkę. – Ale jak wjedziemy w las…
– Chcesz mnie zabrać do lasu? – zmusiła się do słabego uśmiechu. – Jakie to miłe.
– Nie nastawiaj się na przyjemności.
– Tak, wiem… Mężczyźni wolą blondynki.
Zerknąłem na nią z ukosa. Błąkający się po obrzeżach ust i oczu uśmiech wydał mi się mizerny. W ogóle wyglądała na zmęczoną.
– Blondynki mają dostęp do informacji, więc mężczyźni muszą być dla nich mili – powiedziałem cicho. Mogłem sobie na to pozwolić: jechaliśmy dużo wolniej, a kiedy przedstawicielka pokrzywdzonych przez los brunetek rzucała mi pełne niedowierzania spojrzenie, skręciliśmy w leśny dukt.
– Po co mi to mówisz? – Wpadliśmy w pierwszy wybój i omal nie odgryzła sobie języka. – To twoja sprawa. Nie musisz się przede mną tłumaczyć. Ja na przykład też wolę blondynów. Pewnie od zawsze, sądząc po Oli.
– Jako dziecko zdecydowanie byłem blondynem – pochwaliłem się. I już poważnie dodałem: – Właśnie tak musisz o tym myśleć. Że ty ich, a nie oni ciebie.
Paroma głębokimi jak transzeje dziurami nie dało się wytłumaczyć tak długiego milczenia.
– Nie musisz mnie pocieszać – wyrzuciła z siebie wreszcie.
– A jeśli chcę? Choćby po to, by nie stracić klientki?
– Mówiłam ci: nie jestem z cukru. Nie rozpuszczam się od byle kubła zimnej wody. Jeżeli myślisz, że to, co mówił Bula…
Kolejna dziura dostarczyła jej pretekstu do zakończenia rozmowy. Może trzy, a może pięć kilometrów od szosy dukt ostatecznie zrezygnował z aspirowania do roli szlaku kołowego i rozmył się na skraju pofałdowanej przestrzeni, porośniętej trawami. Wysiadłem i rozejrzałem się. W blasku wychylonego zza chmur słońca otoczenie cieszyło oko nieprawdopodobnym przepychem soczystej zieleni, z którą kontrastowała zamglona, podszyta błękitem czerń odległego lasu na wschodzie. Bliżej rządek oszlifowanych wodą, białych głazów zdradzał lawirujący w poprzek łąki strumień.
– Po co tu jesteśmy?
Na tle potężnych sosen i świerków sprawiała wrażenie maleńkiej leśnej nimfy, zdolnej przemykać przez gąszcz bez strącania kropel rosy z iglastych gałązek. Jakiś zbłąkany promień słońca przedostał się przez labirynt omszałych pni, ozłacając nagie łydki i uda delikatną aureolą. Przynajmniej tu, na granicy lasu i łąki, trawa była sucha. Gdyby rozłożyć na niej koc…
– Za tamtym lasem na wschodzie jest Jeżynowa Górka. Pamiętasz Błażejskiego? Powinien tam teraz być.
– Trochę daleko – oceniła. – Samochodem się nie da?
– Nie od serbskiej strony. Ale nie w tym problem. Kiedy ostatnio odwiedzałem te strony, łąki były pełne min. Masz dobre oczy?
– Nie narzekam. To białe w zaroślach… Czy to przypadkiem nie…?
– Owszem. Szkielety krów. Tyle że nie kości w krzakach, ale krzaki, które wyrosły na kościach. Podobno Serbowie puścili tędy na zwiady całe stado, a potem od razu poszli do ataku.
– Ten twój Błażejski wart jest aż takiego ryzyka? – W jej pytaniu rzeczowości było więcej niż zdumienia czy wywołanej moją głupotą złości.
– Nie aż takiego – wzruszyłem ramionami. – Wiem, których miejsc unikać.