Выбрать главу

– Przemoczymy ubrania. – Pomogłem sobie chrząknięciem. – Bądź rozsądna.

Nos znieruchomiał, a zaraz potem coś bardzo delikatnego musnęło mą szyję odrobinę niżej. Kiedy się odezwała, poczułem taniec jej warg na skórze.

– No to się rozbierzmy.

Była taka ciężka… Nie wiem, jak udało mi się zmusić płuca do wypchnięcia jeszcze jednej porcji powietrza.

– Nie, Jovanka. Nie. To by nie było rozsądne.

Jeszcze przez chwilę dotykała mnie ustami. Potem, dziwnie wolno, zaczęła się podnosić. Niezdarnie. Trudno wstawać z kogoś, kogo próbuje się nie dotknąć. Kiedy już stała, z rozpędu omal nie zaczęła się cofać. Na szczęście bezwiednie, i kiedy złapałem ją za nogę, znieruchomiała.

– Żadnych zbędnych ruchów. – Niełatwo było to mówić we właściwy sposób, siedząc z twarzą na wysokości jej bioder i czując pod palcami wilgoć w zagłębieniu za kolanem. Chciałem wtulić twarz w to, co miałem przed oczami, zatonąć w cieple i zapachu kobiecego ciała. Zamiast tego wstałem i wolno rozpiąłem koszulę.

– Zamieńmy się. Zmarzłaś.

– Nic mi nie jest. – Unikała mego wzroku jak ja jej.

– Ale będzie. Przeziębisz się. No, bierz – wcisnąłem koszulę w bierne dłonie. – Będziemy musieli skombinować coś ciepłego. Może Dorota…

– Nie będę donaszać brudów po twojej Dorocie – prychnęła nieoczekiwanie porcją zimnego jadu. Na szczęście na tym poprzestała. Zaraz potem, nie przesuwając się ani o milimetr, zdjęła wierzchnią ze swoich koszulek, oddała mi ją, a sama skryła pokryte gęsią skórką ramiona pod znacznie cieplejszą flanelą. Wkładałem podkoszulek szybciej, niż chciałem. Nie powinna się domyślić, że szukam w bawełnie jej zapachu.

Po lewej spływający z gór las połykał biegnącą z zachodu drogę gruntową. Pośrodku zza gałęzi wyłoniło się przysadziste wzgórze, podobne do odwróconej miednicy, prawy zaś, południowy horyzont zasłonił stromy stok dużo potężniejszej góry porośniętej rzadkim lasem.

Szliśmy przez niewysoki zagajnik, więc najpierw dojrzałem żołnierza. Dopiero idąc po odkrytym, pozbawionym drzew terenie, odszukałem wzrokiem przyczajony między kępami jeżyn schron z desek i worków. Gdyby nie maszt z niebieską flagą, przypadkowy grzybiarz mógłby minąć placówkę, nie mając o niej pojęcia. Jeżynowej Górki – a dokładniej: biegnącej obok drogi – strzegła uszczuplona drużyna piechoty. Niepozorna gruntówka wiła się tak finezyjnie pośród lasów pogranicza, że każdy przemytnik wyłożyłby grube pieniądze za możliwość korzystania z niej. Właśnie z myślą o zablokowaniu szmuglu utrzymywano tu posterunek. W efekcie było to nadzwyczaj spokojne miejsce, gdzie pojazd czy człowieka widywało się jedynie przy okazji transportu ciepłych posiłków.

Wspinając się, dość wcześnie wyczułem zapach smażonej cebuli. Natychmiast zacząłem się ślinić. Dzień był nerwowy i bogaty w wydarzenia, a my przeżyliśmy go na paru sucharach i gumie do żucia.

– Chyba całkiem panu odbiło.

Przelazłem na kolanach przez krawędź stoku, wciągnąłem dziewczynę i dopiero na końcu spojrzałem w ozdobioną cienkim wąsikiem twarz. Był w kamizelce, co przekreślało szansę odczytania jego stopnia. Stałem przed Wąsikiem, nie mogąc zdecydować, czy mam z nim rozmawiać jak z oficerem, czy potraktować lekko z góry, jak kaprala z posterunku na szosie. Miał paskudną twarz osobnika w wieku lat osiemnastu-dwudziestu ośmiu i równie dobrze mógł dowodzić drużyną, plutonem albo i kompanią. Wyglądał na twardziela obnoszącego się ze swą męskością.

– Przychodzę z niewłaściwej strony? – posłałem uśmiech jemu i stojącemu trochę dalej Błażejskiemu.

– Przekroczyliście granicę w niedozwolonym miejscu i chodzicie po polu minowym – poinformował mnie surowo.

– Skąd pan wie, że przekroczyliśmy granicę? – uprzedziła mnie Jovanka.

– Major Olszewski ostrzegł nas, że możecie się tu zjawić. Ale dowiedziałem się z nasłuchu, że cofnęli was z linii rozgraniczenia, a to znaczy, że musieliście przejść przez zieloną.

– Powiedzmy, że zabłądziliśmy w lesie – zaproponowałem z uśmiechem. – Czuję zapach kolacji. Nie poczęstowalibyście głodnych rodaków?

Zerknął na Jovankę, ale był zbyt męski, by tak łatwo ulec męskiej słabości i skapitulować przed parą gołych ud.

– Nakarmią was w obozie – rzucił chłodno. – Darek, łącz batalion! Niech przyślą wóz po tego Małkosza!

– Kazali nas zamknąć – pokiwałem głową, patrząc na nieszczęśliwą minę Błażejskiego. – Cóż, rozkaz. Ale chyba mogę pogadać ze starym znajomym?

– Żadnych rozmów! – Wąsik, zapewne nie wierząc w skuteczność samych słów, szybko wskoczył między parę starych znajomych. – Major wyraźnie powiedział…

Nie dane mi było wysłuchać słów majora. Kula trzasnęła chłopaka w plecy i przeszła na wylot przez klatkę piersiową, łamiąc po drodze Bóg wie ile kości.

Życie to nie film, a karabin nie śrutówka, więc Wąsikiem nie cisnęło jak szmacianą kukłą, gdy porcja stali uderzyła go z szybkością kilkuset metrów na sekundę, lecz efekt przekazywania pędu dał się zauważyć. Żołnierz musiał być martwy nim jeszcze zaczął padać, zdążył jednak przejść – czy jakkolwiek to zwać – prawie dwa kroki i wylądować głową dokładnie na mej twarzy.

Usłyszałem okrzyk Jovanki. Potem zrobiło się cicho i do moich uszu dotarł upiorny bulgot krwi, wylewającej się z rozprutej piersi, a na koniec coś wściekle ukąsiło czubek hełmu leżącego na mnie żołnierza.

– Padnij! – zawołałem, wypluwając z płuc resztki powietrza i całe litry strachu. – Nie ruszaj się, Jovanka!

Znów przegapiłem huk wystrzału. Pod powiekami tkwił mi obraz pękającej piersi i krwi wypryskującej ku mojemu brzuchowi. Strzał padł z wysoka; było tylko jedno miejsce wchodzące w rachubę. Na nasze nieszczęście – cholernie wielkie jedno miejsce.

– Skacz w dół! – krzyknąłem. – Za skarpę, ale już!

Kiedy wyjrzałem spod zwłok, ujrzałem Jovankę pędzącą w moją stronę. Przez chwilę miałem nadzieję, że może raczej ku schronowi, bo kierunek był z grubsza ten sam, ale im bliżej była, tym wyraźniej padała w efektownym ślizgu na kolana i tylko ktoś kompletnie pozbawiony wyczucia perspektywy mógł się nadal łudzić.

Trzecia kula, z impetem tnąc powietrze, przemknęła tuż obok. Kolana Jovanki zetknęły się z trawą, pojechały ku mej twarzy. Czwarty pocisk zderzył się z grzbietem pagórka kilka metrów przed nami. Jovanka hamowała na mej piersi, waląc w nią buforem biustu. Wziąłem odwet, zwalając się na nią i obalając na plecy, by w sekundę później wylądować obok.

Snajper strzelał z tej dużej góry na południe od nas, czyli z dystansu jakichś pięciuset metrów. Daleko. I sporo potencjalnych przeszkód, mogących ograniczyć pole widzenia. Musiałem znaleźć odpowiedź na pytanie, czy kolejny pocisk nie nadlatuje dlatego, że leżymy w martwym polu, czy z powodu umieszczenia nas na liście martwych. Różnica była zasadnicza.

– Wynośmy się stąd!

Jovanka krzyczała szeptem, co dowodziło, że podobnie jak ja ma problemy z działaniem w sposób logiczny. – Leż!

– Nie tutaj! – Podniosła głos, lecz jeszcze nie ciało. – Na stok! Szybko!

– Leż! Chyba nas nie widzi!

Wymówiłem to w złą godzinę. Piąta kula uderzyła w ziemię gdzieś za moimi plecami, odskoczyła rykoszetem od kamienia i obsypała nas deszczykiem drobnych ziaren.

– W nogi! – Poderwałem się niezdarnie, za to Jovankę udało mi się pchnąć w pośladki tak solidnie, że omal nie przebyła dalszej drogi lotem poziomym. Aż do mety, czyli oddalonej o kilka susów krawędzi stoku, miała problemy z równowagą, a jej głowa znacznie wyprzedzała nogi. Mną rzuciło jak Małyszem i gdybym nie wylądował w jeżynach, pewnie przeorałbym stok aż do podnóża. Mocno pokłuty, ale cały, szybko ruszyłem na górę.