Выбрать главу

Pierwsza piątka naboi skończyła się snajperowi, ale drugą zaczął wystrzeliwać niemal natychmiast. Musiał być przygotowany do zmiany magazynka, względnie nakarmienia broni kolejną łódką. Cztery spośród następnych pięciu pocisków przeleciały niziutko nad stokiem i dość szybko zrozumiałem, że daleko nam do wygrzebania się z tarapatów. Musiałem rozejrzeć się znad krawędzi i zorientować, jak głęboko tkwimy w bagnie.

Dość szybko zrozumiałem, dlaczego żyjemy. Jeżynowa Górka nie przypadkiem została wybrana przez Muzułmanów jako centralny węzeł obrony tego odcinka. Była niższa od kolosa po prawej, ale natura wysunęła ją lekko ku zachodowi i to z niej można było ostrzeliwać oba skrzydła. Tych kilkadziesiąt metrów wystarczyło, by zachodni stok wzniesienia znalazł się poza zasięgiem ukrytego na południu snajpera. O ile był sam i miał dość rozsądku, by nie przebiegać teraz na zachodnie zbocze wzniesienia, skąd bylibyśmy jednak widoczni.

– Nie podnoś głowy – rzuciłem na wszelki wypadek.

– Musimy się stąd wynosić – powiedziała opanowanym głosem, obracając się na plecy i zaczynając zsuwać. Głowy nie unosiła, więc nie protestowałem, choć wszystko krzyczało we mnie na myśl, że w ogóle porusza się w miejscu, które ktoś ogląda uważnie przez celownik optyczny. Może dlatego, kiedy już się spotkaliśmy w połowie drogi, zacząłem od opasania ramieniem jej piersi i unieruchomienia. Leżeliśmy tak, gapiąc się na siebie i biorąc nerwy w garść.

– To kolce, prawda? – zapytała, gdy już się napatrzyła.

– Nie trafił cię? – Doskonale pamiętałem jej ślizg na gołych kolanach i wcale nie musiałem obmacywać ich po kolei, sprawdzając, czy krwawi jedynie zdarty naskórek. Z drugiej strony jej palce też nie miały czego szukać na mojej twarzy: były brudne i zdecydowanie nie nadawały się do przecierania zadrapań.

– Kazałem ci uciekać. Na drugi raz masz robić, co powiem.

– Myślałam, że dostałeś. – W jej głosie nie było skruchy, za to cofnęła dłoń i przestała rozmazywać mi krew po policzku. – Dlaczego nie strzelają?

Dobre pytanie. Już się miałem zastanowić, kiedy coś nie za głośno huknęło w lesie po wschodniej, przeciwległej stronie wzgórza. Znacznie potężniejsza eksplozja wstrząsnęła rosnącymi wokół nas krzewami. Z miejsca, gdzie stał schron, przyniosło najpierw dźwięk i podmuch, a potem obłok kurzu i poszarpanych traw. Po sekundzie odpędzania najczarniejszych myśli poderwałem się na czworaki i dopadłem szczytu skarpy. Widziałem stąd dach budowli i to mi wystarczyło. W jednym miejscu wyrzuciło spod niego sporo tworzących ścianę worków, kilka belek sterczało pionowo, a z każdego możliwego otworu unosił się rzadki dym.

– Jasna cholera…

– To granatnik. – Jovanka popisała się większą rzeczowością, choć i jej głos był pełen oznak silnego wstrząsu i głębokiej niewiary. – Rozwalili bunkier z granatnika.

Nigdy nie miałem okazji przysłuchiwać się strzelającym RPG-7 od strony wylotu lufy, ale to było to – metalowa rura wyrzucająca półtorakilogramowe pociski z precyzją wystarczającą, by pokusić się o upolowanie czołgu z odległości kilkuset metrów.

– Biegniemy tam – ścisnąłem rękę Jovanki. – Gdybym dostał, gnaj do bunkra, znajdź jakąś broń i spróbuj zabić tego gnoja z granatnikiem. Potem strzelaj, tylko gdyby próbowali podejść. Nie baw się w wymianę ognia, rozumiesz?

– Nie lepiej… – wskazała las na północy.

– Za daleko, a oni są cholernie blisko. No i ten snajper… Słuchaj, wiem, co robię. Naprawdę najlepiej…

– Ty dowodzisz – przerwała mi. – Już?

– Już.

Mieliśmy dobry start: tylko jedna kula warknęła wysoko w górze, udowadniając, że zaskoczyliśmy snajpera. Drugą wystrzelił, gdy przeskakiwaliśmy przedpiersie z worków, waląc się z impetem do okopu. System umocnień nie był zbyt rozbudowany. Jeden zakręt i już znalazłem się przy drzwiach. Tu zatrzymał mnie widok lufy karabinowej, obracającej się gwałtownie w moją stronę. Na szczęście Błażejski miał niezły refleks i zdążył zatrzymać zginający się palec.

– Wykończyli ich – wymamrotał. – Widział to pan? Wykończyli chłopaków.

– Już dobrze – rzuciłem ostro. – Uważaj na wschodnią stronę, ale nie wystawiaj głowy. Nasłuchuj. Zaraz dołączymy.

Kopnąłem przekrzywione drzwi i skoczyłem do schronu. Dym zacierał szczegóły, ale to akurat mi odpowiadało. Co najmniej jeden z czterech przebywających tu ludzi znalazł się na drodze wpadającego przez strzelnicę pocisku, co dosłownie przypłacił głową. Hełm, o który się potknąłem, był o wiele za ciężki jak na puste okrycie głowy. Nie wszyscy byli aż takimi służbistami, ale kamizelki nosiła chyba cała czwórka, bo żadna wolna nie wpadła mi w ręce. Zerwałem z wbitych w ścianę kołków dwa karabiny Beryl i jedną ładownicę starego typu. W gniazdach karabinów tkwiły magazynki, co dawało w sumie pięć sztuk. Aż nadto, by serio myśleć o odparciu szturmu, zwłaszcza że pod jednym z karabinów połyskiwała lufa granatnika kaliber 40 mm. Cieszyłem się tym może dwie sekundy, by płynnie przejść do klątw. Pakująca się do środka Jovanka od razu zapytała:

– Co się dzieje?

– Tu gdzieś musi być amunicja do tej rury. – Mówiłem szeptem, nie mając pewności, jak daleko jest facet odpowiedzialny za tę jatkę. Stawiałem raczej na to, że podpełzł całkiem blisko. Gdyby nas usłyszał… – Wracaj do Błażejskiego i powiedz, że muszę jej poszukać. Jak wybuchnie…

– Ja to zrobię. – Widząc moje wahanie, niemal wypchnęła mnie za drzwi. W progu wyszarpnęła karabin. – No idź. Odgońcie ich.

Przebiegłem okalającą bunkier transzeją na jego wschodnią stronę. Rów kończył się tu stanowiskiem z trójką strzelnic, spoglądających na trzy strony świata. Dla porządku zerknąłem na południe i północ, po czym, dużo ostrożniej, uniosłem się z klęczek ku tej najważniejszej, wschodniej. Przytulony do ziemi szańczyk nie oferował tak dobrego widoku jak strzelnice schronu, ale też stanowił o wiele gorszy cel. Może dlatego facet z granatnikiem nie próbował na niego polować. To znaczy: póki nie nabrał pewności, że ktoś tu przebywa. Zaszył się sprytnie w jeżynowo-sosnowym gąszczu, skąd, podobnie jak ja, nie miał najlepszego widoku. Na nieszczęście nie byliśmy sami.

Pocisk snajpera trzasnął w worek nad moją głową i choć nie przebił ziemno-kamiennej zawartości, niemal zwalił mi ją na kark. Upadłem odruchowo na dno okopu. Dwie kolejne kule zabębniły o ścianki i zrobiło się cicho. Podniosłem się i ignorując niedoszłego zabójcę, zerknąłem za główną strzelnicę. Refleksu już mi zabrakło. Nie zdążyłem przetrawić widoku mknącej wprost na mnie rakiety i uczynić jedynej sensownej rzeczy, jaka pozostawała do zrobienia, o ile ktoś nie był specem od bardzo szybkich modlitw. Nie zwaliłem się na plecy, by choć trochę zwiększyć znikome szanse przetrwania eksplozji.

Bóg, w którego istnienie mocno powątpiewałem, udowodnił, że guzik go obchodzi czyjaś wiara albo jej brak, i odwrócił bieg pocisku. O centymetry zaledwie, ale te centymetry wystarczyły, by rakieta otarła się jedynie o krawędź przedpiersia, przypaliła worek i trawę ogonem odrzutu i pomknęła w kierunku serbskiej części Bośni.

Ponieważ nie leżałem na plecach, miałem czas przeładować beryla i przejechać długą serią po rejonie, który wypluł to obrzydlistwo. Udało mi się skosić jedną choinkę i sporo gałęzi. Operator RPG nie był sam i ten drugi błyskawicznie odgryzł mi się jeszcze dłuższą serią. Worki zatrzęsły się od tuzina wściekłych kul, deska szalująca otwór pękła na pół, a ja klapnąłem na tyłek. Chyba dobrze zrobiłem, bo dwie kule z następnej serii wdarły się przez obłożony workami otwór.