Выбрать главу

– Niech pan opowie, co zaszło na Jeżynowej – zażądał.

– Wolałbym najpierw coś zjeść. I zobaczyć klientkę.

– A ja bym wolał ustalić, co z wami zrobić i komu przekazać: policji czy żandarmom. Jesteście po uszy zamieszani w napad na wojskowy posterunek i zabójstwo pięciu żołnierzy.

– Pięciu? – powtórzyłem powoli. – To znaczy… ten ranny jednak nie przeżył?

– Dziwi to pana? Błażejski twierdzi, że nawet nie próbowaliście mu pomóc.

– Błażejski tak powiedział? Dosłownie?

– Taki był sens – wzruszył ramionami. – Dopiero po kwadransie ktoś się nim raczył zająć. Wykrwawił się.

Cofnąłem się, na ile pozwalało oparcie. Major nigdy mi się nie podobał, ale teraz nie podobał mi się w dwójnasób.

– O co chodzi? Po co całe to pieprzenie? Dobrze pan wie, że ten, który przeżył w bunkrze, nie miał ani jednej rany. Krwotok? Owszem, tyle że wewnętrzny. Nawet w szpitalu niewiele by mu pomogli. Dostał morfinę; co więcej mogliśmy zrobić?

– Nie wiem – uśmiechnął się chłodno. – Nasz lekarz nie dałby mu morfiny. Był nieprzytomny i to mogło mu jedynie zaszkodzić. Może właśnie to go zabiło. Może przyczynił się pan do śmierci tego chłopaka swoimi amatorskimi zabiegami.

Zerknąłem w okno. Po zaułku między dwoma rzędami kontenerowych kwater przechadzał się wartownik. Przed – tern go tam nie było.

– Jeszcze raz – powiedziałem cicho. – O co chodzi? Zanim odpowiedział, obejrzał mnie i ustalił, na ile zostałem nastraszony. Rezultat chyba go zadowolił.

– Nie wiem, jak poważna jest ta sprawa w Krakowie, ale tego tutaj wystarczy na miesiące aresztu śledczego. Może nawet rok, kto wie…? Podłożył się pan. Wie pan kiedy?

– Na Jeżynowej Górce?

– Nie. Na granicy; zaminowanej granicy, którą nielegalnie przekroczyliście, czego ludzie porządni nie robią. Ten pomysł z nasyłaniem naszych żołnierzy na facetów w zielonym samochodzie… Już pan kojarzy?

– Co niby mam kojarzyć?

– Zameldowano mi o tym. Nie dawało mi spokoju, że w odległości paru kilometrów i w krótkim odstępie czasu jeden człowiek zamieszany jest w dwie niebanalne historie z udziałem Wojska Polskiego. Zadałem więc sobie pytanie: czy aby na pewno jeden? No i przejechałem się do kostnicy z kapralem z posterunku przy szosie. – Zrobił efektowną przerwę. – Ten z połową głowy nie bardzo nadawał się do identyfikacji, ale drugiego na pana nieszczęście rozpoznał i kapral, i jeszcze jeden żołnierz.

– Drugiego? Zabiliśmy jeszcze kogoś?

Roześmiał się.

– No i widzi pan? Wystarczy, że nie wymienię w raporcie karabinu, i załapie się pan dodatkowo na uśmiercenie przypadkowego grzybiarza. A to stromy stok, karabin miał prawo zjechać dziesiątki metrów w dół, zaginąć…

– Mówi pan o tym snajperze? – Nie wierzyłem. – Ktoś go trafił? Niemożliwe…

– Nie ktoś – pokiwał palcem przecząco. – Marcin Małkosz go zabił. Trzeba było użyć beryla. Dostał w głowę. Kula by się pewnie odkształciła i nie dałoby się ustalić, czy to nie Błażejski… A tak ma pań jedno zmartwienie więcej. Kaem był jeden i to pan z niego strzelał. Zgadza się?

Po sekundzie namysłu skinąłem głową. Przyszło mi to o tyle łatwo, że faktycznie wystrzelałem z kaemu trzy pełne taśmy. Po fakcie, na postrach i chyba do pustego już lasu. W kierunku góry nie posłałem ani jednej kuli.

– Wiem, że się powtarzam – zaznaczyłem – ale do czego panu dziura w całym?

– W całym? Jest pan pewien?

– Jestem zmęczony i głodny – wyznałem. – Mózg zaraz przestanie mi funkcjonować. Jak dotrzemy do sedna, mogę być już niezdolny do zrozumienia, o co chodzi. I coś zrobię nie tak. Do prasy z tym pójdę, albo co…

– Nikt z panem nie będzie rozmawiał – zapewnił. – Ta sprawa przerasta i pana, i mnie, i tę siksę z „Polityki”.

– Więc czego chcą ci wielcy, którzy za panem stoją? Czuję się przestraszony, przejdźmy do konkretów.

– Dobrze – zgodził się. – Konkret jest taki: wyjedzie pan stąd i nigdy nie wróci. Wyegzekwuje też pan swoje honorarium od pani Bigosiak…

– Słucham?!

– …i przekaże je nam. Nie życzymy sobie, by te pieniądze posłużyły jej do wynajmowania następnych awanturników.

– To o nią chodzi? – Sam nie wiem, co mnie tak dziwiło: ostatecznie to Jovanka była jedynym powodem, dla którego tu przyjechałem.

– Koniec z idiotycznymi wywiadami dla prasy. Utrzymujemy tę misję, by o naszym rządzie pisano dobrze, jasne? Bośnia ma się Polakowi przyjemnie kojarzyć. Już choćby za to posłałbym pana do pierdla. Ile razy kapitan Małkosz zawita w te strony, ktoś ginie i robi się masa smrodu. Oczywiście podpisze pan zobowiązanie, że nie piśnie słowa o tym, co zaszło na Jeżynowej Górce. No i…

– Jedną chwilę – uniosłem dłoń. – Zgoda na wszystko. Ale musicie załatwić przeszczep córce pani Bigosiak.

– Myli pan adresatów – wzruszył ramionami. – Od przeszczepów jest Kasa Chorych. Ja jestem, przynajmniej dla pana, od stawiania warunków. Albo je pan akceptuje, albo wędruje za kraty. Policzmy – zabrał się do odginania palców. – Morderstwo w Krakowie plus zahaczające o terroryzm podpalenie mieszkania ofiary. Strzelanie do męża pani Bigosiak. Nielegalne przekroczenie granicy. Udział w napadzie na posterunek SFOR-u. Spowodowanie śmierci rannego. Spowodowanie śmierci niezidentyfikowanego przechodnia. Przy tylu oskarżeniach któreś po prostu musi wypalić, nie ma cudów. A pewnie znajdzie się dużo więcej, kiedy prokuratorzy dostaną polecenie starannego poszukania.

– Biwak w niedozwolonym miejscu – westchnąłem pod nosem. I głośniej dodałem: – To się kupy nie trzyma. Udział w napadzie? Chyba UOP pana szkolił. Tak debilną logiką tylko oni się posługują. Przy okazji polowania na jakiegoś premiera. Aż się czuję zaszczycony…

– Uważaj – wycedził. – Mogę to załatwić po dobroci, ale wcale nie muszę. Licz się ze słowami, Małkosz, albo wpakuję cię na całe dziesięciolecia. Wyjdziesz siwiutki.

– Powiedz swoim szefom – z pełną premedytacją przeszedłem na „ty” – że to dziecko ma wyzdrowieć. Taka jest moja stawka. Opłacą małej leczenie, a więcej o mnie nie usłyszą.

– Wydaje ci się, że możesz stawiać warunki?! – Jego twarz czerwieniała z sekundy na sekundę. – Ty nam?!

– Ja tylko składam propozycję – spuściłem nieco z tonu.

– Ja tu jestem od składania propozycji! Zapamiętaj sobie!

Chyba nie był dumny, że tak go poniosło, bo ku memu zaskoczeniu po prostu ruszył do drzwi. Dopiero szarpnąwszy klamkę, przypomniał sobie, że nie wystrzelał całej amunicji.

– Rano będzie tu samolot z Polski. Specjalnie po ciebie, mądralo. Zastanów się, które pudło wolisz: cywilne czy wojskowe. Ale myśl szybko. – Chyba uznał, że nie zrobił na mnie odpowiedniego wrażenia, bo już zza progu strzelił ostatnią, pożegnalną salwą: – A ta dziwka cię okłamała. To nie jest kwestia pieniędzy. Dla niej pewnie tak, ale nie dla małej.

Dłubałem w porcji makaronu z gulaszem, kiedy następny nieuznający pukania gość wkroczył do pokoju. Dorota Kowalak przemknęła nad progiem niczym spłoszona sarna i natychmiast zatrzasnęła drzwi. Miała na sobie ciemnogranatową sukienkę w białe groszki, trochę za grube czarne rajstopy, czarne półbuty, chyba niepasujące do reszty stroju, i – co zupełnie mnie rozczuliło – bordową czapeczkę z daszkiem, pod którą upchnęła długie, jasne włosy.

– Kobieta włamywacz – powiedziałem cicho, odkładając widelec. – Chyba ciut przesadziłaś. Wartownik na widok kogoś w takim stroju mógłby…

– …nie dostrzec go po ciemku. O to ci przecież chodziło, prawda? Cytuję: „Tylko postaraj się nie rzucać w oczy”. Nie rzucam się. – Podobnie jak ja, posługiwała się półgłosem.