– Dlaczego o tym mówisz? – zapytałem jeszcze wolniej.
– Nie wiem – mruknęła. – Lubię cię. Chyba nie chcę, byś całkiem utonął w butelce.
– Aha. – Nie zapytałem, co ma łóżko do butelki. Pomilczeliśmy trochę.
– Dlaczego to robisz? – zapytała bardzo cicho.
– To mój zawód.
– Zapłaciła chociaż? Pieniędzmi?
– Dziennikarska ciekawość? – Zirytowała mnie trochę, ale to nie tłumaczyło następnej kwestii. – A niby czym?
Nie odpowiedziała od razu. Może dawała mi szansę, bym jakoś to odkręcił, zręcznie zmienił temat.
– Rozmawiałam z Błażejskim. O tym wartowniku. – Zrobiła dłuższą przerwę. – To nie moja sprawa, ale powinieneś wiedzieć…
– Jest moją klientką – powiedziałem szybko. – Płaci mi i razem staramy się uratować jej dziecko.
– I tylko to was łączy? Jej pieniądze? Nie wygląda na bogatą, a ty na faceta robiącego życiowy interes.
– Nie spałem z nią, jeśli o to pytasz.
– Chyba nie o to. – Musiała się lekko uśmiechnąć. – Co w dzisiejszych czasach znaczy przespanie się z kimś? Ważne, na co liczysz w przyszłości, czego oczekujesz po tym związku.
– Niedługo skończę czterdzieści lat – wyznałem. – Nie jestem taki dzisiejszy jak ty. A co do związku… nie ma żadnego. Zaproponowała mi ciekawą i użyteczną pracę. To twoim zdaniem nic nie znaczy?
– Znaczy. Ja też nie dla forsy… Ale mnie przynajmniej płacą.
– O czym my właściwie mówimy?
– Przepraszam, nie z tego końca zaczęłam. No więc znalazłam tego lekarza. Wyjaśniłam mu wszystko, jak kazałeś, ale chyba nie całkiem mi ufał. Powiedział, że znalazł tę dziewczynę, drugą ranną, ale nie chciał mi powiedzieć gdzie. Musisz pofatygować się osobiście.
– Drugą ranną? Tak powiedział? Nie chodziło mu o pielęgniarkę?
– Jest pewna różnica. Zapamiętałabym. – Przyjrzała mi się przez barierę mroku. – Coś z tego wynika?
– Owszem. Że muszę stąd prysnąć. Jeszcze tej nocy.
Czekali na nas w cieniu śmietnika, parę kroków od płotu. Musiałem prawie wdepnąć na Błażejskiego, by odkryć ich obecność.
– Co ona tu robi? – Jovanka patrzyła pod światło i nie miała takich problemów.
– Potem – uciąłem i zwróciłem się do żołnierza: – Którędy?
– Właśnie tędy – wskazał płot. – Widno, ale wartownik nie będzie patrzył. To ten sam.
Żaden z nas nie spojrzał na Jovankę.
– Masz to, o co prosiłem?
– To nie jest dobry…
– Masz? – Skinął niechętnie głową. – Tutaj?
– Włożyłem do bagażnika. – Wręczył Dorocie breloczek z kluczykami. – Niech pan tego nie robi.
– Czego? – Po raz pierwszy obie damy okazały się jednomyślne. Błażejski skinął na Dorotę i odszedł, a ja przejąłem z rąk Jovanki krótki kij, podważyłem dolny drut ogrodzenia i zapoczątkowałem ucieczkę.
Okazała się dziecinnie łatwa, choć męcząca i stosunkowo długotrwała, bo większą część drogi pokonaliśmy na brzuchach. Potem, gdy już szliśmy, przedzierając się przez zarośla, Jovanka konsekwentnie milczała. Dopiero siadając w krzakach przy szosie, udowodniła, że stres związany z tą na pozór karkołomną imprezą nie sparaliżował jej strun głosowych.
– Co dalej? – Zauważyłem, że woli się siłować z gałęziami niż usiąść bliżej mnie.
– Przyjedzie Dorota, zawiezie nas do Maglaja, pogadam z Bulatoviciem. Potem się zobaczy.
– Myślałam, że pojedziemy twoim samochodem.
– Dobrze by było – przyznałem. – Tyle że nie miałem pomysłu na wyjechanie nim przez bramę.
– Więc musiałeś się poświęcić i błagać o pomoc panią redaktor.
– Właśnie. – Żałowałem, że jest tak ciemno i nie potrafię odczytać wyrazu jej twarzy.
– Przypomnij, że jestem ci winna specjalną premię za poświęcanie się dla sprawy.
– Aż tak się nie poświęcałem.
– Dzięki za szczerość. A może to ty mnie powinieneś z tego tytułu dopłacić?
– Za wzięcie na siebie wartownika? Może.
Diabli wiedzą, dokąd doprowadziłaby nas ta rozmowa. Na szczęście na drodze pojawiła się astra. Usiadłem obok Doroty, klnąc w duchu firmę Opel, która nie pomyślała o wypuszczeniu tego modelu z trzema rzędami foteli. Dwa wymuszały swego rodzaju deklarację.
Przed domem Bulatovicia wyłączyła silnik i wysiadła, nie pytając mnie o zdanie.
– Lepiej zostańcie – rzuciłem w środek oddzielającej obie panie przestrzeni. Pomysł nie wypalił: żadna nie wzięła słów do siebie i kiedy ruszyłem ku furtce, okazałem się przednią strażą sporego oddziału.
W domu panowały ciemności, a ulica pogrążona była w głębokiej ciszy; słyszałem terkot dzwonka i mogłem być pewien, że w końcu wyrwany ze snu Bulatović pojawi się w progu. Nie pojawił się. Kiedy po paru minutach Jovanka zamiast do dzwonka sięgnęła ku klamce i drzwi nieoczekiwanie ustąpiły, błyskawicznie wyzbyłem się złudzeń.
– Do samochodu – warknąłem. – Włączcie silnik i gdyby co, wiejcie.
– Tam nikogo nie ma – mruknęła. – Po tym dzwonieniu…
Miała chyba rację, ale wolałbym odgryźć sobie język niż jej to przyznać. Bałem się. Jeśli nawet nie kogoś, to przynajmniej czegoś, co znajdę za drzwiami.
– Róbcie, co mówię – syknąłem i wsunąłem się w mrok przedsionka. Nie zdążyłem przemyśleć taktyki. Pakując się do środka w swych hałaśliwych buciorach i z marszu zapalając światło, Jovanka zaoszczędziła mi podejmowania trudnych decyzji. Nie podziękowałem jej. Stałem jak sparaliżowany, przyglądając się ze zgrozą i niedowierzaniem rozpartemu w fotelu gospodarzowi. Doktor Bulatović miał na sobie jedynie białą koszulę, założoną tyłem na przód. Każdą z jego gołych nóg oparto na wysokim, przyniesionym z kuchni taborecie i przywiązano w kostce paskiem od spodni.
Usłyszałem stukot pantofli Doroty, potem nagły bulgot i o wiele szybsze uderzenia zelówek o podłogę. Pomyliła drzwi i zamiast do łazienki wpadła do kuchni. Raczej nie zdążyła do zlewu: widziałem ją jeszcze, gdy zaczęła wymiotować. Chętnie poszedłbym w jej ślady. Koszula, po pierś nasiąknięta świeżą krwią, zakrywała wprawdzie korpus Bulatovicia, ale była o całe metry za krótka, by zasłonić upiorny sznur wyciągniętych w poprzek pokoju jelit. Trzymałem żołądek na wodzy wyłącznie dzięki ambicjonalnej niechęci do rzygania na oczach bladej, lecz opanowanej Jovanki. Staliśmy i patrzyliśmy. No i słuchaliśmy wydawanych przez Dorotę odgłosów, z których wynikało, że najadła się więcej grozy niż kolacji.
– To raczej nie ona – usłyszałem rzuconą półgłosem uwagę Jovanki.
– Chyba nie mówisz serio…
– Mówię – zapewniła. – Nie podejrzewam jej. Aż taką aktorką nie jest.
Nie mogłem oderwać wzroku od jej ściągniętego w beznamiętną maskę oblicza.
– Naprawdę przyszło ci na myśl…? Po co by miała…?
Odwróciła twarz, przebiegła spojrzeniem po umazanej czerwienią ścianie.
– Co tam jest napisane? – zapytałem nieco pokorniej.
– „Za nienarodzonych” – przetłumaczyła cicho.
Obejrzałem zwłoki, starając się zarazem widzieć i nie patrzeć. Przy okazji zamknąłem Bulatoviciowi oczy.
– Chyba nie żył, kiedy mu to robili – mruknąłem. – Popatrz na jego twarz. Nie zdążył się przestraszyć.
Zamiast tego skorzystała z karafki stojącej na stoliku. Ze szklanki już nie.
– To nasza wina? – zapytała trochę chrapliwym głosem. W kuchni Dorocie udało się odkręcić kran i łomot wody o blachę zagłuszył trochę odgłosy wymiotowania.
– Jeśli wierzyć faktom, to nie – rozejrzałem się. – Pomijając napis… co ci to przypomina? Jego poza, strój, te paski na nogach? Wypisz wymaluj, gabinet ginekologa po najeździe aktywistów jakiegoś tutejszego ruchu obrońców życia. Policja nie powinna mieć problemów z ustaleniem kierunku śledztwa.