– To nie mina – oznajmiłem.
– Skąd wiesz, co ją zabiło? – zapytała słabym głosem Dorota. Musiała przynajmniej raz zerknąć do grobu, w efekcie czego stała teraz tyłem. – Nic z niej nie zostało.
– Stopy ma nietknięte. Myślałem, że może nadziała się po raz drugi na odłamkową, ale to nie kawałki miny tak jej pogruchotały żebra.
– A co? – Jovanka znów świeciła gdzie trzeba, ale oczywiście nie mogła widzieć wszystkiego, co na poły dostrzegłem, na poły wymacałem ostrzem scyzoryka.
Nie odpowiedziałem. Krzywiąc się ze wstrętu, rozgarniałem saperką zalegające dno trumny okropieństwo, wzdragając się za każdym razem, gdy musiałem pomagać sobie nożem. W końcu dokopałem się prawdy. Grudka została ściśnięta między dwoma kawałkami stali i ostrożnie przeniesiona pod stopy Jovanki.
– Jeśli któraś z was ma chusteczkę… Może da się to jeszcze wykorzystać.
– Co to jest? – Jovanka przykucnęła i trąciła znalezisko czubkiem palca. Przyszło mi na myśl, że przydałyby jej się dłuższe paznokcie. Ten jeden raz, bo tak w ogóle, to podobały mi się jej dłonie oraz fakt, że często używa nożyczek.
– Pocisk karabinowy. Kaliber 5,56 albo coś zbliżonego.
– Co to znaczy?
– Natowski kaliber. Nasze beryle strzelają takimi właśnie pociskami. Duża siła przebicia przy strzale z bliska. Większość przeszła przez Anę i poleciała dalej. Ten musiał trafić w coś twardego.
– O czym ty mówisz? – Dorota obróciła się na pięcie. – Twierdzisz, że tę dziewczynę ktoś zastrzelił? Z natowskiego karabinu?
– Nie zastrzelił – uściśliłem. – Rozwalił. Wybebeszył. Wpakował cały magazynek nie tyle w nią, co już w jej zwłoki. Ten jeden zachowany pocisk musiał przez nią przejść, kiedy już leżała. Zrykoszetował od kamienia, betonu, czy co tam było pod spodem, i jeszcze raz wbił się w ciało. Może nawet morderca oglądał potem ciało i zastanawiał się nad problemem pocisków, ale założę się, że na widok ran wylotowych przestał sobie zawracać tym głowę.
– Jesteś pewien? – zapytała cicho Dorota. Skinąłem głową. – A te natowskie naboje…
– Owszem. – Nie musiałem czekać, aż skończy. – Różne patałachy też mogą ich używać. Tyle że w Jugosławii to znacznie mniej prawdopodobne, bo tu króluje jego wysokość kałasznikow. Tani, prosty, niezawodny. No i to nie jakieś patałachy odwoziły Anę do domu.
– Może… może to nie ta dziewczyna? Diabli wiedzą, czego Bulatović dowiedział się o grobie. Może…
– Widzisz to coś na jej udzie? – Powinienem mówić o kości udowej, ale co tam. – Jeżeli to nie był bandaż, to nie wiem, co by to mogło być. Bulatović był godnym uwagi informatorem, sądząc po tym, co z nim zrobili. Ta biedaczka miała na nodze opatrunek, a zabito ją z broni kalibru 5,56 mm. W dodatku bardzo nieprofesjonalnie, nie tak jak się tu zabijało po tylu latach praktyki. Ewidentnie komuś puściły nerwy. No a potem ją pochował, zamiast porzucić w jakimś rowie. Po co tyle fatygi, o ryzyku nie mówiąc? Bo jeśli cię ktoś widzi jako ostatniego w towarzystwie ofiary, to automatycznie stajesz się podejrzanym numer jeden. A o kim wiemy, że był tym ostatnim, czy raczej: tymi ostatnimi?
– To nie ma sensu – Dorota powoli pokręciła głową.
Zamknąłem trumnę i ostrożnie wygramoliłem się z grobu. Dorota podała Jovance papierową chustkę, mogłem więc zawinąć kulę.
– Znaleźli was dwudziestego czwartego – dorzuciłem.
– Ale dlaczego? – Czarne w tej chwili oczy wydały mi się pełne bólu. – Dlaczego polscy żołnierze mieliby zrobić coś takiego? Nawet jej nie znali.
– Posłuchajcie – uniosłem uspokajająco dłonie. – Po ekshumacji człowiek wyobraża sobie Bóg wie co o tym, który zabił. Ale to mógł być zwyczajny wypadek. Może dziewczyna chciała uciekać, a jakiś wystraszony albo nadgorliwy żółtodziób do niej strzelił i…
– Całym magazynkiem?
– Nie. Potem już wyraźnie chodziło o to, by zabić. Ale co innego na zimno dokonać egzekucji, a co innego postrzelić cywila, przerazić się konsekwencji i po prostu dobić świadka.
– I mielibyśmy motyw – poparła mnie Dorota. – Wszystko zależy od tego, ilu ludzi brało w tym udział. Im mniej, tym większe prawdopodobieństwo, że mogło do czegoś takiego dojść.
Zastanawiałem się może sekundę, po czym zacząłem zasypywać dół.
Astra stanęła obok wielkiego dębu, flankowana z obu stron równie imponującymi zaroślami, które osłaniały ją przed wzrokiem każdego, kto nie siedział akurat na czubku Pecinaca. Góra Trzech Szkieletów majaczyła na tle granatowego nieba ponurym, czarnym masywem. Bliska, a zarazem zbyt odległa, by w wątłym blasku przedświtu dało się ocenić rozmiary czy wyodrębnić szczegóły.
– I oto jest – mruknąłem w zadumie. – Stara wiedźma. Ciągle tu stoi.
– To ta góra? – zdziwiła się Dorota. – Boże, zupełnie się pogubiłam. Myślałam, że jesteśmy całkiem gdzie indziej. – Wyłączyła silnik i zabrała się do masowania karku. – I co dalej?
– Rozwidni się – przeciągnąłem się leniwie w fotelu. – Wzejdzie słoneczko, las się zazieleni, zrobi się ciepło. Już całe wieki nie byłem w prawdziwym lesie.
– O czym…? – Dorota nie dokończyła. – Chcesz tam iść?! Na tę górę?! Zwariowałeś?!
– Niezupełnie. Po prostu jestem konsekwentny.
– Konsekwentnie pakujesz się na jedno i to samo pole minowe?
– Tamto było po przeciwnej stronie. I nie powinienem na nie wchodzić.
– Teraz też nie powinieneś – westchnęła Jovanka.
– Wiem. Powinienem zabrać cię do Sarajewa, poszukać szkoły, gdzie tak dobrze nauczyli cię angielskiego, objeżdżać kolejno wszystkie uczelnie byłej Jugosławii. Możliwe też, że to nie studia, ale jakiś anglojęzyczny rodzic. Albo młodo wyszłaś za mąż za faceta z ambasady. Jest sto różnych możliwości. Powinniśmy znaleźć Jovankę małolatę i od tego momentu, zgodnie z chronologią, dojść do tej góry. Ale to wymaga dwóch rzeczy, których nie mamy. Czasu i pieniędzy.
– I dlatego musimy iść na skróty – podsumowała. Po czym uśmiechnęła się nieoczekiwanie. – Przez miny i druty.
Nie mogłem się nie roześmiać.
– Owszem, tyle że nie „my”.
– Nie wszyscy – zgodziła się szybko. – Dorocie wszystko opowiemy po powrocie. Ze szczegółami – podkreśliła, z umiarkowanym powodzeniem próbując posłać jasnowłosej przyjazny uśmiech.
– Nie pójdziesz ze mną – stwierdziłem bez emocji.
– Pójdę – zapewniła równie spokojnie. – Nie zapominaj, o co w tym wszystkim chodzi.
– Właśnie – wtrąciła się znienacka Dorota. – Nie o wycieczki po lesie. Masz pomóc córce Jovanki. – Oboje posłaliśmy jej zdziwione spojrzenia. – Zastanawiam się, czy nie prościej byłoby napisać mocny artykuł i zmobilizować trochę ludzi w kraju.
– Artykuł? – powtórzyłem tępo.
– To niesamowita historia. Nie musisz włazić na następne pole minowe, by dała się dobrze sprzedać.
– Zaraz… Myślisz, że zwróciłem się do ciebie…?
– Nie – zamachała rękami. – Nie poluję na temat. To znaczy owszem, chętnie o was napiszę, ale mówiłam o sprzedawaniu nie w takim sensie. Twoja mała – zwróciła się do zasępionej Jovanki – potrzebuje forsy albo dużego przeskoku na liście oczekujących, prawda? Jedno i drugie da się chyba załatwić, jeżeli cała Polska się dowie, że istnieje jakaś Ola i że ma taką matkę.