– Jaką? – zapytała Jovanka.
– No, typowa to ty nie jesteś. Amnezja, niejasna przeszłość, ten wariacki pomysł wyjazdu do Bośni z takim facetem jak Marcin… Że nie wspomnę o strzelaninie.
Czoło Jovanki pozostało zmarszczone, przyczyną był jednak namysł, nie nieufność.
– Zrobiłabyś to? – zapytałem miękko.
– Myślałam, że już robię – odparła lekko urażona Dorota.
– Przepraszam – poklepałem jej dłoń. – I dziękuję. Nie myśl, że nie doceniam twojej pomocy. Gdybyś jeszcze mogła zabrać teraz Jovankę w jakieś bezpieczne miejsce… Obgadacie strategię kampanii medialnej, a ja się…
– Gówno – przerwała mi czarnowłosa. A blondynka pokręciła głową z wyraźnie niezadowoloną miną.
– Jesteś mi potrzebny żywy, żeby coś z tego wyszło. Bez urazy – zerknęła na tylne siedzenie – ale on się lepiej nadaje do potrząsania opinią publiczną.
– Ja? – Nie chciało mi się wierzyć.
– Ludziom opatrzyły się już nieszczęśliwe matki, błagające o ratunek dla dzieci. Zwłaszcza… bez urazy… cudzoziemki. Polski oficer, który nie ma w tym żadnego osobistego interesu, prawdziwy żołnierz z krwi i kości, który zbierał kiszki swoich ludzi z pola walki, to jednak coś zupełnie innego.
– Kto ci powiedział o tych kiszkach? – zapytałem nieco drętwym głosem. – Tak napisałaś w artykule?
– A jakie to ma znaczenie?
– Sama przed chwilą powiedziałaś – przypomniałem. – Czytelnikowi podobają się takie kawałki. Ale ja po wszystkim odwiedzałem rodziny tych chłopaków. Rozmawiałem z nimi i zapewniłem, że przynajmniej śmierć mieli lekką. Bum i koniec.
– Nie ujęła tego w ten sposób – odezwała się Jovanka po chwili ciężkiego milczenia. – Nie musisz na nią krzyczeć.
Przez jakiś czas wpatrywaliśmy się w milczeniu w sylwetkę Pecinaca.
– I co? – przerwała ciszę Dorota. – Który wariant wybieramy?
Pytała Jovankę, choć nie przepadały za sobą i zdążyłem zauważyć, że dużo chętniej zwraca się do mnie. Jak na matkę rozstrzygającą o być albo nie być swego dziecka, Jovanka nie zastanawiała się długo.
– Wracajmy do Polski – powiedziała cicho, nie patrząc na nikogo. – Masz rację. Z tą górą to może i romantyczny, ale całkiem szczeniacki pomysł. Zginęlibyśmy, i tyle. A tak jest przynajmniej cień szansy… – Uśmiechnęła się z wysiłkiem. – Dziękuję, że chcesz mi pomóc. Nigdy ci tego nie zapomnę.
Przez tę krótką chwilę chyba się lubiły. Otwierając usta, zdeptałem bardzo mizerne zalążki sympatii.
– Dobrze, że jesteście rozsądne. Łatwiej zrozumiecie, że dwie szanse to zawsze więcej niż jedna. – Otworzyłem drzwi, wpuszczając do wnętrza chłód poranka. – Wracajcie do kraju, dziewczyny. Jak dobrze pójdzie, dogonię was za dzień czy dwa, a jak źle, to dolecę jeszcze przed wami. W takim przypadku liczę na paczki.
– Głupota – powiedziała Dorota jakoś niepewnie. – Ile wynosi prawdopodobieństwo, że wrócisz żywy z tej góry?
– Dziewięćdziesiąt… no, powiedzmy… osiem.
– Jest optymistą – wyjaśniła jasnowłosej Jovanka.
– Aż tyle? – oczy Doroty zrobiły się trochę szersze. I zalśniły. – Jesteś pewny?
– Posłuchaj – uśmiechnąłem się, kretyn nieszczęsny, pobłażliwie. – Saperzy torują wojskom drogę przez pola minowe nocą, pod ogniem… I też nie giną masowo. Kiedy jest czas i nikt nie strzela, wejście na minę uważa się w naszym fachu za wypadek. Coś jak u kierowcy zderzenie na szosie.
– To znaczy – mówiła powoli – że ktoś, kogo prowadzi dobry saper, ma szanse zbliżone do…?
– Trochę większe od przewod… – Nagłe łuski opadły mi z oczu. – Czekaj… Właściwie o co ci…?
– Bo pójdę z tobą.
Zrobiło się tak cicho, że bez trudu usłyszałbym każdą spacerującą po łące mrówkę.
– Oszalałaś? – Oczywiście pokręciła głową, co było typową reakcją szaleńca. – Zresztą po co pytam…
– Nie jestem normalna – oświadczyła bez wstydu. – Jestem dziennikarką.
– Masz zamiar być – uściśliłem. – I wydaje ci się, że bez nadstawiania tyłka… to znaczy głowy – poprawiłem się – nie zrobisz takiej kariery, jak byś chciała. Ale to dziecinne myślenie. Który z pierwszoligowych dziennikarzy wypłynął dzięki temu, że ryzykował życie? Praktycznie żaden.
– Nie ucz ojca dzieci robić. A co do twojej freudowskiej pomyłki… Alternatywa bywa i taka. Albo kładziesz się pod naczelnym, albo pod gilotyną i informujesz czytelnika, jak wygląda ostrze z takiej perspektywy. Ktoś ważny przeczyta, doceni i zacznie rozmawiać o etacie bez znaczących uśmieszków i łóżkowych aluzji.
– Chcesz powiedzieć, że załapałaś się…? – nie dokończyłem. – A tak porządnie wygląda ten wasz naczelny…
Obie rzuciły mi mocno nieokreślone spojrzenia.
– Nie spałam z nim, jeśli o to pytasz. I może na tym poprzestańmy. – Nagle jej głos złagodniał. – Zrozum: chcę być dziennikarką i czuję, że mogę być w tym dobra. Za daleko wszystko zaszło.
– Nie zabiorę cię – oświadczyłem stanowczo.
– Więc po prostu za tobą pójdę – wzruszyła ramionami. – Masz pomysł, jak temu zapobiec?
– Zwiążę cię – skopiowałem jej gest. – Żaden problem.
– Oskarżę cię o napad – obiecała Dorota.
– Wszystko opowiem, kiedy wrócę. Słowo.
– Jeśli wrócisz, to ja też. Na miny wpada ten z przodu. Więc zamknijmy temat. Potrzebna mi jest ta wyprawa. Nie tak jak Jovance, ale bardziej niż tobie. Ona ma nadzieję znaleźć tam szansę dla córki, ja klucz do kariery. A ty co? Po kiego diabła tam leziesz?
– Dla forsy. – Starałem się wypaść przekonująco. – To mój zawód.
– Dla małej forsy – dopowiedziała, posyłając mi niepokojące spojrzenie spod rzęs. – Sam widzisz. Z nas trojga to ty powinieneś tu czekać.
Ten odcinek frontu był nie do ruszenia. Spróbowałem ataku na słabiej bronionym.
– Wyjaśnij jej, jakie to głupie – zwróciłem się do Jovanki. – I że skoro nawet ty nie idziesz, to tym bardziej…
– Ale ja idę – przerwała mi, co prawda łagodnie. – Może źle się wyraziłam, przepraszam. Nie myślałeś chyba, że cię puszczę samego?
– Powiedziałaś, że wracasz do Polski!
– Że wracamy – uściśliła. – My. Nie ja. Myślałam, że zrobimy to na sposób Doroty. Ale skoro najpierw zamierzasz połazić po górach… – Zerknęła na blondynkę. – Co racja, to racja: forsa nie jest imponująca. Jestem ci winna przynajmniej swoje towarzystwo.
– Tylko że mnie nie zależy na twoim towarzystwie – rzuciłem bez zastanowienia.
– Domyślam się – powiedziała ciszej. – Mam oczy. Ale i tak z tobą pójdę. Każdemu przyda się pomoc.
– A jeszcze bardziej dwie – dodała Dorota. – Czujcie się przegłosowani, Małkosz. I róbcie, co wam każe pracodawca.
Zatrzymaliśmy się w odpowiednim miejscu. Wyłowiłem z krzaczastego tła sylwetkę klęczącego mężczyzny tylko parę sekund wcześniej, niż obrócił szkła lornetki w naszym kierunku.
– Stop – warknąłem. Rozłożysta choinka osłoniła całą naszą trójkę przed wzrokiem faceta z lornetką. Cofnąłem się i sięgnąłem po własną lornetkę.
– Kto to? – wyszeptała klęcząca obok Jovanka.
– Ornitolog – mruknąłem. – Wracamy. Tą samą drogą, tyle że głowy trzymamy niżej.
Cofnęliśmy się i pod osłoną zagajnika skręciliśmy na południe. Zbliżyliśmy się do rejonów patrolowanych przez wojsko, ale nie widziałem lepszego wyjścia. Od wschodu las był rozdzielony szerokim pasem pastwisk i poletek, niedającym szansy skrytego podejścia. Właśnie jego pilnować musiał mężczyzna, którego zauważyłem.