Выбрать главу

– Kto to mógł być? – Jovanka odczekała kwadrans, nim o to zapytała.

– Ktoś dużo lepiej od nas przygotowany do tego, co robi – oświadczyłem z goryczą. – Był w zielonym plamiaku, nie sukience w grochy czy szortach.

– Trzeba było wcześniej o tym pomyśleć – rzuciła chłodno Dorota. – Nie mówiłeś, że jestem źle ubrana.

– Nie jesteśmy przygotowani do wyprawy w góry. Wiedziałeś o tym od początku i nie zrobiłeś niczego, by to zmienić. – Jovanka miażdżyła mnie wzrokiem. – Ten facet, o ile jakiś był, to jedynie wygodny pretekst.

– Skończyłaś?

– Nie. Prowadzisz nas w stronę samochodu. Chcę ci powiedzieć, że to zauważyłam.

– Więc dobrze. – Obie razem były za cwane, by kusić się o wodzenie ich za nos. – Ten facet to chyba nie ornitolog. Co znaczy, że jest niebezpieczny. Za dużo krwi się polało, by chowający się po krzakach faceci mogli liczyć na wstrzemięźliwość SFOR-u. Teraz obowiązują kowbojskie zasady i dam głowę, że wszyscy zainteresowani dobrze to wiedzą. Jeśli ryzykują, muszą mieć silną motywację.

– I?

– I trzeba ich traktować poważniej.

– Więc wracamy wszyscy – powiedziała Jovanka po paru sekundach. – Ryzyko przerosło spodziewane zyski. Jedźmy do Polski i piszmy artykuł.

– Nie całkiem o tym myślałem.

– Aha – spokojnie skinęła głową. – A o czym myślałeś?

– Jeden człowiek przemknie się trzy razy łatwiej.

– Nie puszczę cię samego.

– A ja was – dodała Dorota. – Nie wracajmy do starych argumentów. Ty idziesz, my też.

Uśmiechnąłem się kwaśno, jak to przegrany.

– Pójdę się rozejrzeć, a wy tu poczekacie.

– Na co? – zaoponowała Jovanka. – Zamierzasz nam uciec?

Nie była paranoiczką: stąd aż do samochodu można było dojść zagajnikami. Dalej zaczynał się pas odkrytej przestrzeni porośniętej lichymi krzaczkami, rodzaj Rubikonu dla takich jak my. Po drugiej stronie był już regularny górski las porastający zbocza Pecinaca i gdybyśmy tam dotarli, odsyłanie kobiet z uwagi na ich bezpieczeństwo stanęłoby pod wielkim znakiem zapytania. Najwyraźniej widziała to podobnie.

– Zapamiętajcie raz na zawsze – powiedziałem z naciskiem. – Nie zostawię was, a jeśli nawet, to nie w tak gówniarski sposób. Nie jesteśmy na wycieczce, tylko na wojennej ścieżce. Nie ma miejsca na wygłupy. Kto chce sikać, mówi: „Chcę sikać”, i uzgadnia czas, miejsce i technikę. Informujemy się o wszystkim, ufamy sobie i nie robimy głupstw. Jasne? – Pokiwały głowami z ujmującą zgodnością. – A teraz pójdę sprawdzić, czy droga jest bezpieczna. Gdyby stało się coś niedobrego, wracajcie po własnych śladach.

Czmychnąłem w krzaki, nim przypomniały sobie o prawie podkomendnego do zadawania pytań. Po dziesięciu minutach manewrowania między zaroślami i niepozornymi garbami ziemi dotarłem do pierwszych dużych drzew. Uznałem szlak za przetarty i zacząłem odczołgiwać się z powrotem.

– Na nogach byłoby szybciej.

Nie podskoczyłem z wrażenia, bo trudno przejść od pełzania do nerwowych podskoków. Podniosłem się na kolana i posiałem niepewny uśmiech wychodzącemu zza drzewa mężczyźnie.

– A to spotkanie… Co pan tu robi tak wcześnie?

– Jak to co? – udał zdziwienie Milo Nedić. – Wyprowadzam psa.

Zerknąłem na Ustasza, który dopiero teraz, gdy się okazało, że wolno, wprawił ogon w szybki ruch wahadłowy.

– Zawsze pan bierze karabin na psie spacery? – przeniosłem spojrzenie na parciany pas, przecinający ramię Mila.

– Nie. Ale w tych okolicznościach… Narobił pan niezłego zamieszania.

– Ja? – Ustasz biegł już z jęzorem, więc podniosłem się na równe nogi.

– Wieczorem regularna wojna, a w nocy brutalne morderstwo. Nie uwierzy pan, ale to sporo, jak na naszą spokojną okolicę.

– Morderstwo? – powtórzyłem powoli.

– Okolica jest i spokojna, i mała – wzruszył ramionami, co spowodowało, że muszka skrytego za plecami karabinu wysunęła się zza poszerzonego kaburą biodra. Kałasznikow, naturalnie. – Wieści rozchodzą się szybko. Na przykład te o doktorze Bulatoviciu i jego ostatnich gościach.

– Okolica jest mała – przyznałem – ale przedzielona granicą. Nie wiedziałem, że współpracujecie tak sprawnie z muzułmańską policją.

– Staram się trzymać rękę na pulsie. – Na razie trzymał na pasie karabinu. – Nie ukrywam, że interesowałem się wami. A gdzie pani Bigosiak? – zapytał niby od niechcenia.

– Chyba nie myślał pan – uśmiechnąłem się z rozbawieniem – że zabrałbym ją ze sobą?

– Na Pecinac? A niby dlaczego nie? – spytał prowokacyjnym tonem.

– To przecież kobieta – wzruszyłem ramionami. – Nie jestem staroświecki, ale nie zabieram dziewczyn na pola minowe. Nawet takich.

– No właśnie – podchwycił. – „Nawet taka” to dobre określenie. – Zrobił krótką przerwę. – Wiem, dlaczego byliście u Bulatovicia. Nie mam pewności, kto go zabił, ale dopuszczam myśl, że wy, a przynajmniej ona. I proszę mi nie wmawiać, że nie jest do tego zdolna.

– Psychicznie może i tak – zgodziłem się. – Ale nie fizycznie. Nie potrafi się rozdwajać, a wczoraj nie odstępowała mnie na krok.

– Na pewno?

– Dopiero w nocy nas rozdzielili, zresztą na krótko, a w dodatku oboje siedzieliśmy w wojskowym obozie, pod strażą… Zresztą po co by miała…?

– Dwóm dziewczynom przydarza się coś bardzo złego. Tak przynajmniej twierdzi ta, która przeżyła. Bo druga, dziwny traf, zaginęła zaraz potem. A teraz ginie człowiek, który widział je razem i mógł stwierdzić, jak bardzo się lubiły. Ciekawe, prawda?

– Bezsensowne – stwierdziłem chłodno. – Przyjechała tu po tylu latach aż z Polski, by zabić Bulatovicia? Doktor zdążyłby sto razy wszystko panu opowiedzieć.

– Gdybym pytał – uśmiechnął się lekko. – Ale tak się składa, że to wy naprowadziliście mnie na Bulatovicia.

– Śledzi nas pan? Nie prościej – skinąłem dłonią ku północy i stanowisku ornitologa – było przydzielić nam oficjalną asystę? Bardziej ekonomiczne, zwłaszcza jeśli trzeba obstawić taką dużą górę.

Zmarszczył czoło. Popatrzył we wskazanym kierunku, potem na mnie.

– O czym pan mówi? – Posłałem mu pytające spojrzenie. – Spotkaliście tam kogoś? Jestem tu sam. Tylko ja i Ustasz.

– Sam? – Byłem równie podejrzliwy jak on.

– A więc spotkaliście – odpowiedział na własne pytanie. – Mężczyźni? Uzbrojeni? Ilu ich było?

– Jeden – mruknąłem. – Mogę zapytać, co pan tu robi?

– Jak to co? – Przez chwilę myślałem, że znów zaserwuje ten kawałek o spacerach z psem. – Czekałem na was.

– Tutaj? I sam?

– To dobre miejsce, jeśli się chce przyłapać kogoś idącego na szczyt. Skrycie – podkreślił.

– A skąd pomysł, że będziemy szli skrycie na szczyt?

– Kiedy się spotkaliśmy, krążyliście wokół Pecinaca. Z Kostą rozmawialiście o Pecinacu. Tu znaleźli dziewczyny i to tu stracił pan żołnierzy. Pomyślałem, że teraz, kiedy ziemia zaczyna się wam palić pod nogami, nie przepuścicie okazji i zajrzycie tutaj.

– Pana brat też zginął pod Pećinacem – powiedziałem cicho. Nie zareagował. – Kim jest ten facet ze zdjęcia?

Długo milczał. Potem zaskoczył mnie nieprzyjemnie, z ostentacyjną powolnością sięgając pod kurtkę, tam gdzie policjanci po cywilnemu noszą wiadomo co. Spod skórzanej kurtki faktycznie wynurzył się rewolwer.

– Pewnie nie zaprowadzi mnie pan do niej. – Wyciągnął dłoń z trzymanym za lufę nagantem. – Proszę. Bez obaw, tym razem nie chodzi o odciski palców. Niech pan to weźmie i dobrze schowa.

– Nie rozumiem. – Nie sięgałem jeszcze po broń.