– Może się co do niej mylę – przyznał łaskawie. – Ale jeśli nie, to lepiej, by miał pan jakiegoś asa w rękawie. Jednego faceta już załatwiła samym tylko kijem.
– O czym pan, do cholery, mówi?!
– Nawet jeśli straciła pamięć, a to wcale nie takie pewne, kiedyś coś tu robiła. Tu – podkreślił. – Nie na zapleczu. Na linii frontu. Nie daje to panu do myślenia?
– Daje – przyznałem. – Ale to nie była ona. Rozumie pan? Tamtej dziewczyny już nie ma, zostało po niej jedynie ciało i jakieś strzępy charakteru.
– I dziecko – dodał spokojnie. Posłałem mu spojrzenie wyrażające całkowity brak zrozumienia. – Matka jest zdolna do niejednego, gdy trzeba ratować dziecko.
– Do czego pan zmierza, bo jakoś…
– Mogła tu nie wracać, bo naprawdę cierpi na amnezję i jest teraz Polką. Ale mogła właśnie dlatego, że pamięta i boi się pamięci innych.
– Aha – pokiwałem głową. – Tak pan to widzi.
Wziąłem w końcu rewolwer. Sprawdziłem, czy w myśl policyjnego BHP ma pustą komorę na przedłużeniu iglicy – miał pełną – i wetknąłem go do plecaka.
– Idzie pan tam, oczywiście, sam. – Nie wierzył mi raczej, więc darowałem sobie przytakiwanie. – Na tę górę nikt nie wszedł od zakończenia wojny.
– Bo nie było po co. Ja wejdę.
Niewiara niewiarą, ale pozory musiałem zachować. Skinąłem Milowi głową, poprawiłem plecak i przemaszerowałem obok niego, kierując się w zarośla porastające stok Pecinaca.
– Małkosz! – Odwróciłem się, nie przerywając marszu. – Nie wiem, co tam znajdziesz, ale dobrze ci radzę: patrz jej w oczy.
Pomachałem ręką i poszedłem dalej.
Powrót kosztował mnie równą godzinę, z czego połowę zajęło odczekanie, aż Milo się wyniesie. Trochę przystopowała mnie też słaba, ale tląca się nadal nadzieja, że jeśli odpowiednio się spóźnię, nie zastanę już obu dam w wyznaczonym miejscu. Do pewnego stopnia nie zawiodłem się w rachubach: faktycznie dojrzały do uznania mnie za ofiarę jakiegoś nieszczęścia. Nikt nie rzucił mi się na szyję, za to Jovanka cisnęła mi prosto w nos najsoczystszą „kurwamacią”, jaką słyszałem w ostatniej dekadzie.
– Gdzieś ty się włóczył?!
– Poszedłem na panienki… – Coś mi podpowiedziało, że może wyładować resztę lęku i złości za pośrednictwem pięści, więc dodałem szybko: – Wpadłem prosto na Mila.
– Co?!
– Opowiem po drodze. Jesteśmy spóźnieni, więc trzeba się spieszyć, chyba że ktoś się rozmyślił. To ostatnia okazja, by dowieść swej inteligencji.
– Ale z niego drań. – Jaśniejsza z dziewczyn popatrzyła wymownie na ciemniejszą. – A myśmy tu na niego czekały z gotowymi łzami.
Poszliśmy, choć należałoby raczej mówić o czołganiu się i wylegiwaniu na brzuchu. To ostatnie zresztą dominowało, bo byłem ostrożny i każdy kolejny etap poprzedzałem dokładną lustracją okolicy. W czasie przerw zrelacjonowałem im przebieg rozmowy z Milem, nie wspominając o rewolwerze. Pokonaliśmy w takim stylu niemal kilometr – tylko po to, by na końcu porośniętej krzakami łąki trafić na zupełnie otwartą przestrzeń. I na wóz pancerny.
Stał na szosie: tej samej, którą wjeżdżaliśmy na przełęcz między Pecinacem a Glavą i na której Milo chciał ukarać nas mandatem. Wąską wstążkę asfaltu oddzielało od nas dobre pół kilometra, ale od czasu wynalezienia lunety nie jest to odległość rzucająca na kolana.
– Jasna i ciężka cholera – podałem lornetkę Dorocie i przepuściłem ją bliżej prześwitu między gałązkami osłaniającego nas krzaka. – Jeszcze ich nam było trzeba. – Chyba nie zrozumiała, więc musiałem niemal położyć się na jej plecach i nakierować lornetkę na odpowiedni sektor.
– To Polacy – wydyszała.
– Zgadza się. – Leżałem jeszcze jakiś czas, ciesząc się uciskiem kobiecej łopatki pod piersią, a potem chwyciłem dziewczynę za biodra i wciągnąłem głębiej pod krzak. Niefortunnie – zaczęła się obracać i w efekcie wylądowałem nosem w jej biuście. Nie na długo, ale i tak wystarczyło. Podniosłem głowę i niemal od razu nadziałem się na spojrzenie Jovanki.
– Co jest? – Jej ton był doskonale nijaki.
– Albo się popsuł – wskazałem beerdeema – albo oni też próbują nas przyłapać.
Skinęła głową i spojrzała na Dorotę.
– W takim razie chyba powinnaś zawrócić.
Żadna nie próbowała się uśmiechać.
– Nie żartuj – powiedziała właścicielka najbłękitniejszych oczu świata, mrużąc je nieznacznie. – Dopiero teraz robi się naprawdę ciekawie.
Zatrzymałem się, gdy błoto zaczęło mlaskać pod podeszwami. Usiadłem na jednej z wyższych kęp i zacząłem zdejmować buty.
– Co robisz? – Jovanka obrzuciła podejrzliwym spojrzeniem moją dłoń, znikającą w plecaku wraz z parą zwiniętych skarpet. – Będziesz mył nogi?
– Bardzo śmieszne. – Wyjąłem rolkę foliowych worków na śmieci, oddarłem pierwszy i wręczyłem Dorocie. – Jeśli nadal nie zmądrzałaś, włóż tu ubranie. To znaczy sukienkę. No i oczywiście buty. – Obie przyglądały mi się z dziwnymi minami. – Musimy przejść przez to rozlewisko w strojach kąpielowych. Bez bielizny jakoś się później obejdziemy, a w przemoczonych butach i ubraniach szybko stracilibyśmy formę. To nie jest naturalne mokradło. Za tymi zaroślami jest wieś, a rozlewisko to element jej umocnień. Mieszkańcy próbowali zabezpieczyć się wodą i minami, a że robili to po amatorsku, najpierw ktoś ich spalił, a potem woda zalała i wieś, i pola minowe. Też wolałbym czołgać się przez tę bryję w ubraniu. Ale nie mamy niczego na zmianę, a na górze możemy spędzić nawet kilkadziesiąt godzin.
– Kilkadziesiąt? – Dorocie mocno zrzedła mina.
– Z przodu pola minowe, z tyłu lornetki. Musimy iść bardzo ostrożnie, no i potrzebujemy dobrego oświetlenia, a mamy już wrzesień i krótkie dni. Prawie na pewno przyjdzie nam nocować w lesie. A wtedy docenicie luksus suchej odzieży.
Aby zakończyć dyskusję, pozbyłem się koszulki. Ze spodniami nie poszło już tak łatwo – zabagniony las to nie plaża, a dwie stojące nieruchomo i gapiące się młode kobiety to coś nieporównywalnego z tłumem półnagich amatorów słońca i wody. Wcale mi nie ulżyło, kiedy Dorota wykonała skłon i płynnym ruchem przeciągnęła sukienkę wzdłuż prężącego się, smukłego ciała. Niektóre fragmenty mojego ciała też były bliskie prężenia się. Na szczęście było za zimno, no i atmosfera nie sprzyjała pewnym reakcjom. Procent opalonego ciała zakrytego czernią koronki był z grubsza taki sam, jak procent sukienki zadrukowanej jasnymi kropkami, czyli wyjątkowo mały. Widok był fascynujący, piękny i niebezpieczny, a ja miałem chyba nie w porządku z głową, bo czekałem na coś podobnego w wydaniu Jovanki i właśnie to sprawiało, że wiązałem worek długo i starannie.
– Naprawdę powinnyście zrezygnować – spróbowałem raz jeszcze, po czym posłałem pytające spojrzenie Jovance, ubranej w kompletny strój, czyli wojskowe trzewiki do pół łydki, szorty, flanelową koszulę, no i bandaże na obu kolanach.
– Założę się – powiedziała cicho – że zapomniałeś poprosić Błażejskiego o worek z moimi rzeczami.
– Bagna nie było w planach. – Uciekłem z oczami. – I nie wiem, czy wyschły.
– Więc chyba będę musiała iść w ubraniu – stwierdziła dziwnie spokojnie. – Krucho u mnie z bielizną.
Zahaczając spojrzeniem o Jovankę, niejeden raz łapałem się na rozważaniach, jaka jest tam, pod spodem, i jak na męskiego egoistę przystało, nie pomyślałem, że przede wszystkim niekompletnie ubrana. Wszystko, co miała na sobie, było moje. A staników nigdy nie nosiłem.
– Pójdziesz z tyłu. – Unikałem jej wzroku.
– To nic nowego. Cały czas idę z tyłu. – Jej spojrzenie dla odmiany świdrowało mi twarz. Sięgnąłem do plecaka i wyjąłem pas z szelkami i całym zawieszonym na nich oporządzeniem. Czułem się idiotycznie, zakładając to wszystko w charakterze dodatku do majtek w niebiesko-białe paski. – Ale chcę… Macie obiecać, że się nie będziecie na mnie gapić.