Выбрать главу

– Bez przesady – zaprotestowałem odrobinę zbyt szybko. – Nie mam piętnastu lat. A tak w ogóle to jestem oficerem i dżentelmenem. W rezerwie, ale zawsze. Jak mam nie patrzeć… – Bałem się, że obie zaczną szczerzyć zęby, więc podniosłem się szybko. Już bezpiecznie, bo przez ramię, rzuciłem: – Tylko nie zdejmuj bandaży. Musimy dbać o łokcie i kolana. Jeszcze nam się przydadzą.

Posuwałem się powoli, choć jeszcze ani razu nie użyłem zaciskanej w zębach macki. Wybrałem drogę wzdłuż archipelagu miniaturowych wysepek, wystających na kilkanaście centymetrów ponad rozlewisko. Fałda leżała blisko osady i z wojskowego punktu widzenia sprzyjała raczej obrońcom niż napastnikom, czyli nie powinna być zaminowana. Za względny luksus posuwania się po terenie prawdopodobnie wolnym od min płaciliśmy koniecznością kurczowego trzymania się ziemi, a w zasadzie błota i śmieci. Niemal mnie zemdliło, gdy spod kożucha rzęsy wychyliła się ruda od rdzy puszka po konserwie. Wystraszyłem się tężca, gangreny i widoku rozprutego brzucha. Było to na kilka sekund przed tym, jak ujrzałem ślimaka. Szedł po niebie.

– Cofnijcie się – wydyszałem.

Wyciągnąłem nożyczki, sprawdziłem napięcie żyłki i przeciąłem ślimaczy mostek. Nic się nie stało. Odciąg był słabo napięty, a teren nie sprzyjał wieszaniu czegoś paskudnego na jego końcach. Uniosłem dłoń z wyprostowanym kciukiem i ruszyłem dalej. Tyle że teraz przepojony optymizmem kciuk nie opuszczał już ani na sekundę drzewca macki.

Za pierwszym płotem poziom wody się obniżył, ale nadal musiałem poruszać się na czworakach. Do owej płycizny trzeba było przedtem podpłynąć, względnie dotrzeć w przysiadzie, więc maskowanie z błota diabli wzięli i znów obawa przed uzbrojonymi w lornetki strażnikami wzięła we mnie górę nad lękiem przed minami. Szukałem parawanów mogących nas ukryć.

Wybrałem wrak samochodu tkwiący między na pół spalonym budynkiem i kępą zarośli.

– Macie tu siedzieć i grzać się jak koty. To rozkaz, jasne? I nasmarujcie się błotem. Czarne mniej widać, a lepiej łapie ciepło. Ja się rozejrzę.

Ludzie, którzy zdobywali wieś, najpierw bardzo długo ostrzeliwali ją z moździerzy i działek bezodrzutowych, a potem spalili połowę tego, co pozostało. Na szczęście mury nadal stały, a między nimi roiło się od drzewek, wraków maszyn, pryzm budulca i opału, zapewniających więcej niż przyzwoitą osłonę przed wzrokiem ciekawskich. Zeskoczyłem w sięgające kolan bajoro i ruszyłem w stronę upatrzonego budynku. Zignorowałem drzwi i okna parteru, przystawiłem drabinę do okna piętra i ostrożnie wspiąłem się na wysokość pokiereszowanego kulami parapetu. Obejrzałem sobie za pomocą lusterka na długiej rączce pajęczynę dyskretnie zamocowanych pod parapetem odciągów, zerknąłem na rosnące w łóżku pokrzywy i zszedłem na dół. Z podkulonym ogonem wróciłem do naszego gniazdka w karoserii przedpotopowego volkswagena.

Plecy dziewczyn były czarne. Nie na tyle jednak, bym przegapił, że tylko te Doroty przecina pasek stanika, w przypadku zaś Jovanki jest to wyłącznie czerń pokrytej szlamem skóry. Szedłem powoli, dając jej czas, by usiadła inaczej, trochę dalej od słonecznych promieni, za to wyraźnie tyłem i jeszcze dalej od osi mego spojrzenia.

– No proszę. – Siedząca po turecku Dorota posłała mi łobuzerski uśmiech. – Zobaczył, że nie ma szansy na podziwianie aktu zza płotu, więc wraca. Cały facet.

– Wam, babom, tylko jedno w głowie. – Opuściłem wzrok i manewrując nim tak, by omijać Jovankę, usiadłem w miejscu zwolnionym lata temu przez fotel kierowcy. – Nie jest dobrze. Ktoś się tu zabawia minami. W budynku widziałem coś całkiem świeżego. Ktoś użył drutu na odciąg. Gdyby zrobił to przed zimą, na drucie byłaby rdza. Nawiasem mówiąc, następne pułapki mogą być schowane pod wodą lub ziemią. Jeśli chodzi o skuteczność w likwidowaniu intruzów, trudno coś tym facetom zarzucić.

– Jakim facetom? – zdziwiła się Dorota.

– Tym, którzy konserwują pole.

– Którzy co?

– Powiedział – wyręczyła mnie Jovanka – że ktoś cały czas dba o to, by nie dało się wejść na Pecinac.

Wielkie, przez to trochę dziecinne oczy Doroty domagały się, bym zaprzeczył.

– Może to tylko kwestia tej wioski – mruknąłem. – Jakiś pies ogrodnika…

– Sam w to nie wierzysz – stwierdziła spokojnie Jovanka.

– Ale to ma jakiś sens – stanęła w mojej obronie jasnowłosa. – Jeden świr to nie to samo, co banda maniaków, rozkładających miny siedem lat po wojnie.

– Nikt nie mówi o maniakach.

– No nie wiem – odwzajemniłem się Dorocie. – Po takiej wojnie pozostają nie tylko inwalidzi na wózkach. Poszkodowanych na umyśle też przybywa. Albo na przykład patriotów, którzy nie potrafią pogodzić się z przegraną. Może to robota jakiegoś miejscowego Hubala? Facet postanowił, że przynajmniej tej jednej góry będzie przed kimś bronił: może Serbami, a może NATO.

– Dobry pomysł na powieść – rzuciła kpiąco Jovanka.

– Pewnie tak. – Dźwignąłem się bez zapału. – Musimy iść.

Za wioską zaczynał się Pecinac, porośnięty w tym miejscu bujnym lasem, ale wcześniej zdążyliśmy jeszcze natrafić na kupkę spalonych szmat, rozpiętych na ludzkim szkielecie. Przyspieszyłem, lecz dziewczyny miały czas, żeby zauważyć to, co ważne.

– Miał… miał plecak – wydyszała Dorota, kiedy wczołgaliśmy się między paprocie. – Chyba dobrze mówiłeś. Szabrują tu. To pewnie dlatego te miny…

Zerknąłem do tyłu. Jovanka, niechroniona przez biustonosz z mętnej wody, utrzymywała trochę za duży dystans.

– Możecie się ubrać. – Wyjąłem z plecaka worek z rzeczami Doroty. – Rozejrzę się.

Przebrałem się w największym gąszczu, obejrzałem ruiny mostu, zlustrowałem okolicę i wróciłem. Jak należało się spodziewać, czekały na mnie już obie, ubrane i nawet umyte.

Pół godziny później i może z pięćset metrów dalej zatrzymałem się, rozejrzałem i bez słowa skręciłem w prawo.

– Zmiana planów? – Głos Doroty był lekko zdyszany. Nie jest łatwo przedzierać się na czworakach przez najgęściejsze zarośla, nurkować pod gałęziami czy stawiać monstrualnie długie kroki, obchodząc stare drzewa po sterczących korzeniach. Nadal bardzo wstrzemięźliwie korzystałem z zaciskanej w dłoni macki, ale o minach nie zapomniałem. Jedynie z uwagi na nie zafundowałem nam ten tor przeszkód.

– Tu był najpierw front i Serbowie atakowali od zachodu – wyjaśniłem. – Siłą rzeczy tam powinno być najgorzej. Więc idziemy na wschód.

– Dlaczego nie prosto do góry? – Jovanka przetarła spocone czoło.

– Ten stok za dobrze widać z przełęczy.

Ruszyliśmy i po kilku minutach trafiliśmy na jedno z miejsc, o których myślałem. Z góry w dół ciągnął się wolny od drzew pas kamieni, traw i gliniastych osypisk, nie za szeroki, ale stanowiący poważną przeszkodę dla takich jak my. Pomyślałem chwilę i wskazałem nowy kierunek.

– Mamy schodzić? – zaprotestowała Dorota.

– On tu rzą… – Jovance nie dane było dokończyć. Usłyszałem odległy trzask pękającego drewna, a kiedy kucałem, rzucając dookoła serię spłoszonych spojrzeń, dobiegł nas stłumiony terkot postukującego basowo urządzenia. Zdążyłem wyłowić powolny ruch, nim oddalona o sto metrów jodła straciła wierzchołek, a odstrzelony kawałek znurkował między korony drzew. Choć nie wydałem komendy, wszyscy leżeliśmy już w zagłębieniach między poduchami mchu. Było cicho. Las szumiał swą delikatną melodię, słońce przygrzewało, gdzieniegdzie nawoływały się ptaki. Nie działo się absolutnie nic godnego uwagi.