Выбрать главу

– Co to było? – Z tonu Doroty domyśliłem się, że doskonale zna odpowiedź.

– Wielkokalibrowy karabin maszynowy. – Opuściłem lornetkę. – Na razie podstawa uzbrojenia naszych beerdeemów. Jak trafi, to nie daj Boże.

– Strzelali do nas?! Polacy?!

– Słabo go stąd widać – wzruszyłem ramionami. – Teoretycznie to może być nawet forpoczta armii jugosłowiańskiej, która ruszyła wyzwalać Bośnię. Ale praktycznie nikt inny nie jeździ tu takimi wozami, tylko nasi. Chodźcie, zabieramy się stąd.

Zaraz potem natknęliśmy się na leżącego w zaroślach mężczyznę z wielkim plecakiem. Nie ruszał się. Krótka charakterystyka karabinu NSW kalibru 12,7 mm, jaką uraczyłem Dorotę, znalazła odbicie w rzeczywistości. Czterdziestolatek, wpatrujący się w niebo parą szklistych oczu, otrzymał tylko jeden postrzał, w dodatku w boczną część tułowia, i gdyby miał do czynienia z kulą zwykłego karabinu, zapewne jeszcze by żył.

– Jezu… Można mu tam wetknąć pięść.

Dorota miała rację, ale choć pięści zaciskała aż do białości, raczej nie byłaby do tego zdolna. Opadła na kolana i chyba tylko dlatego nie czmychnęła w krzaki. W porównaniu z nią Jovanka zachowywała się jak robot.

– Nie był sam – powiedziała, kucając nad zachlapanym krwią ciałem. – Patrz, jak leży. No i plecak… Nie mógł spaść w taki sposób.

Spadanie spadaniem, ale jakoś nie potrafiłem wyobrazić sobie, jak zwykły, ani trochę nieinteligentny pocisk kalibru 12,7 miałby rozpiąć suwak, nie mówiąc o wywleczonym kawałku podszewki.

– Miał tam coś cennego – skinąłem głową – i jego koledzy to zabrali.

– Nie ma to jak dobrzy kumple.

– Daj spokój. – Ostrożnie, by nie upaprać się krwią, zacząłem rozpinać plecak. – Nie żył już, nim upadł. Niby co mogli dla niego zrobić?

Sięgnęła pod biodro leżącego i po paru sekundach szarpaniny wyciągnęła czarny, łukowaty kawał blachy.

– Wygląda na to – rzuciła grobowym tonem – że stać ich było na oddanie salwy honorowej. – Milczałem, bez entuzjazmu wpatrując się w trzydziestonabojowy magazynek karabinka AK-47. – Nawet nie zabrali ładownicy. Muszą mieć kupę amunicji.

Nie powiem, bym czuł zaskoczenie. Plecak był zielony, podobnie jak ubranie trupa, które nie wyglądało na mundur regularnej armii tylko dlatego, że każdy element zdawał się pochodzić z innego demobilu.

– Kto to jest? – Dorota była tylko troszeczkę mniej blada niż ten, o którego pytała.

– Ba. W życiu go nie widziałem.

Pokonałem oporną sprzączkę i przez chwilę oglądałem z niedowierzaniem zapakowany w tłusty pergamin walec.

– Zaraz, zaraz… – Jovanka ujęła nagle dłoń zabitego i zaczęła podwijać rękaw panterki. Prawie od razu naszym oczom ukazała się plama zaschniętej, zbrązowiałej krwi. Na opasującym biceps bandażu było jej oczywiście więcej niż na rękawie panterki, choć i tak mało, jeśli porównać z raną po pocisku półcalówki.

– O co chodzi? – zapytałem bezradnie. Nie odpowiedziała. Najpierw udowodniła do reszty robocią naturę, szarpiąc się z węzłem bandaża.

– Nie dam głowy – zastrzegła. – Ale chyba nie masz racji. Widziałeś go już. Oboje widzieliśmy. I chyba – dotknęła brzydkiej, nadal wilgotnej szczerby po wewnętrznej stronie odsłoniętego ramienia – do niego strzelaliśmy. O ile ci z zielonego samochodu i z Jeżynowej Górki to jedna i ta sama drużyna.

Sugestia to potężna siła. Nagle ujrzałem go, stojącego z ponurą miną pośrodku szosy i przyglądającego się gromadce żołnierzy, przeszukujących zielone ARO.

– Obyś się myliła.

– To po kuli – jeszcze raz dotknęła rany. – Bardzo świeże. Jak myślisz: ilu postrzelonych kilkanaście godzin temu kręci się teraz po bośniackich górach?

– Znacie go? – Dorota, podobnie jak ja, chyba nie wiedziała, jaką odpowiedź wolałaby usłyszeć.

– Za dużo powiedziane. – Zabrałem się do przeszukiwania plecaka, co polegało na wysypywaniu z niego wszystkiego jak leci. – Może znamy z widzenia faceta, który znał tego.

– Pamiętam go – rzuciła trochę gniewnie Jovanka. – Mam niezłą pamięć do twarzy. – Zerknęła bez wielkiej emocji na wylatujące z plecaka paczki. – Zresztą wszystko inne też pasuje do Tapczaniarza. Mamy twarz, ranę po kuli, a teraz jeszcze trotyl.

– Trotyl? – zapytałem niedbale.

– No… – zawahała się, patrząc na mnie ze zdziwieniem. – A niby co to jest?

– Trotyl. – Zacząłem przetrząsać boczne kieszenie. – Pytanie, skąd to wiesz.

– Mam telewizor.

Niby racja. W ostatniej kieszeni znalazłem obronny granat z wkręconym zapalnikiem, zawleczką i wszystkim co trzeba.

– No proszę – zatriumfowała. – Jeszcze i to.

Musiałbym podetknąć jej pod nos głowicę jądrową, by poczuła się nieswojo.

– Nie przyszli na majówkę. – Wykręciłem rurkę zapalnika i włożyłem obie części granatu do różnych kieszeni spodni. Ponieważ przyglądały mi się dwie atrakcyjne dziewczyny, zabezpieczyłem się jeszcze bardziej i zapalnik umieściłem w kieszeni tylnej. Gdyby co, z tyłkiem w bliznach miałem jeszcze szanse cieszyć się takim towarzystwem. Z rozwalonym przodem…

– Pójdziemy ich śladem?

Formalnie było to pytanie. Ale czasem wystarczy i tyle, by ujrzeć kolejną twarz kogoś, o kim myślało się już jak o osobie nieźle poznanej.

– Oszalałaś?!

– Chyba idą w tę samą stronę. – Wzruszyła nieznacznie ramionami. – I prawdopodobnie znają drogę lepiej od nas. Zyskalibyśmy mnóstwo czasu.

– I dziur w skórze – warknąłem. – Są uzbrojeni po zęby i nie patyczkują się.

– Kto to właściwie jest? – Dorota nadal trzymała się z boku, starając się nie patrzeć ani na trupa, ani na otaczające nas zarośla, co na dobrą sprawę wymagało zamykania oczu. – I kto to jest Tapczaniarz? Może z łaski swojej powiecie mi, co się tu dzieje?

– Jovanka wszystko ci wyjaśni. Ja idę przodem.

– Idziesz przodem – skinęła głową Jovanka. – W kierunku…?

– A jak ci się zdaje? – Nie odwróciłem wzroku. – To zaszło za daleko. Może gdybym był sam… Nie mieliśmy w planach wojny, i to na dwa fronty. Trzeba wiedzieć, kiedy się wycofać.

– Wracasz – nazwała rzeczy po imieniu. Równie dobrze mogłaby napluć mi między oczy.

– Nie kłóćmy się teraz – powiedziałem cicho.

– Wracamy? – Dorota zapytała niepewnie. Bardzo chciała być jak najdalej od miejsca, gdzie żywi przed paroma minutami ludzie leżą jak wyrzucone na śmietnik manekiny.

– Wracamy. – Wmawiałem sobie, że w moich uszach to słowo brzmi równie słodko.

– Po co im tyle trotylu? – bąknęła Jovanka.

– Słucham?

– Mieli tego więcej – trąciła stopą jeden z ładunków. – A tylko tu jest kilkadziesiąt kilogramów. Nie zastanawia cię, po co im to?

– Może na handel – rzuciłem bez wiary.

– Ta góra nie stoi na granicy. Nie ma powodu chodzić akurat tędy. Nie… Oni chcą tego użyć tutaj. – Odczekała chwilę. – Powiedz, że się mylę.

– Wypchaj się. – Wstałem i zacząłem się rozglądać, chyba za usprawiedliwieniem dla przedłużenia postoju w tym miejscu. Nie potrafiłem ruszyć w dół ot tak, po prostu. Rozsądek rozsądkiem, a Jovanka Jovanką.

Mocno zgłupiałem, kiedy nagle jej trochę za duża dłoń wpakowała mi się do kieszeni. W dodatku tej z granatem, a więc umieszczonej z przodu, w bardziej wrażliwych rejonach. Mimo ciasnoty zdołała wyciągnąć żeliwne jajo. Dopiero czując jej palce na pośladku, w tylnej kieszeni, zdołałem wziąć się w garść.

– Po co ci ten granat? – zapytałem ze sztucznym spokojem.

– Na wszelki wypadek – mruknęła. – Wezmę też ten twój szpikulec, dobrze?

– Ty wariatko… – Nie patrzyła mi w oczy, udając pochłoniętą wkręcaniem zapalnika w gniazdo. – Nie pozwolę ci za nimi iść. To samobójstwo.

– Nie. To tylko duże ryzyko. – Przez chwilę zaglądałem w brunatną otchłań jej oczu. – Słuchaj, to niczego między nami nie zmienia. Chcę… dziękuję ci. Zrobiłeś dla mnie więcej niż ktokolwiek inny. Tylko nie myśl, że to jakiś sarkazm – potrząsnęła energicznie głową. – Naprawdę jestem ci wdzięczna.

– Jasna cholera…

– Wiesz, że potrafię sobie radzić. Nie jestem z cukru. – W uśmiechu, który przemknął przez jej twarz, nie brakowało kpiny z samej siebie; widać i ją zaczynało bawić wysłuchiwanie tej formułki. – Chcę przynajmniej spróbować. Jak się zrobi groźnie, sama się wycofam. Nie bój się. Zamierzam jeszcze zobaczyć Olę, nie zostawię jej.

– Niech was jasny szlag trafi – powiedziałem bezradnie. – Obie.

Przyglądały mi się bez słowa. Dwa cholerne kamienie, które bezmyślnie pozwoliłem zawiesić sobie na szyi. Najgorsze, że Jovanka miała dużo racji. Nie była z cukru. Wiedziałem, że potrafi sobie radzić. Mogła śmiało pójść dalej beze mnie i osiągnąć sukces. Dorota nie przeszłaby sama stu metrów.

– Zrobimy tak – cedziłem słowa przez zęby. – Zejdziemy teraz co najmniej do rozlewiska, dostarczymy Dorotę do miejsca, skąd będzie mogła bezpiecznie wrócić do samochodu, a potem jeszcze raz wejdziemy tutaj i pójdziemy za tymi… O co chodzi?

– Nic z tego nie będzie. Zanim wrócimy, po śladach nic nie zostanie. Zwłaszcza że pogoda się psuje – zerknęła w górę, gdzie słońce szukało kawałka czystego błękitu między coraz liczniejszymi stadami chmur.

– Mam ci dać po głowie czymś ciężkim, żebyś posłuchała?

– Potrzymaj za mnie kciuki. To wszystko, czego od ciebie oczekuję.

– Wracaj z nami – poprosiła znękanym tonem Dorota.

– Spieprzaj.

Jasne oczy Doroty zrobiły się szersze i zastygły jak para stawów, zmrożonych powiewem arktycznego powietrza w środku słonecznego dnia.

– Powodzenia – powiedziała tonem kogoś, kto nie ma ambicji udawania, iż w grę wchodzi cokolwiek poza dobrym wychowaniem. – Idziesz czy zostajesz, Marcin?

Nie zaszczyciła mnie spojrzeniem: obie miażdżyły się nimi zbyt zajadle.

– Cześć – rzuciła Jovanka, po czym postawiła mnie przed faktem dokonanym, ruszając ku szczytowi Góry Trzech Szkieletów zdecydowanym krokiem kogoś, za kim nie warto wołać. Wziąłem z niej przykład i zastosowałem tę samą politykę faktów dokonanych, polegającą na rzuceniu jej się na plecy, obaleniu na ziemię i przyduszeniu do porastającego zbocze mchu.

– Puszczaj, sukinsynu – wysyczała bezsilnie po chwili szarpaniny. Potraktowałem ją poważnie, chowając do kieszeni męską ambicję. Nie zrzuciła mnie, choć niewiele brakowało.

– Najpierw obiecasz, że się podporządkujesz – wygłosiłem swoje ultimatum.

– Złaź! – szarpnęła się.

– Nie stracę już nikogo na tej zasranej górze – powiedziałem nieco innym tonem. – Nie po to tu wróciłem, żeby jeszcze raz…

Leżała przez chwilę nieruchomo, w milczeniu.

– Nie wrócisz tu przecież ze mną… – Zawartą w jej słowach goryczą dałoby się zneutralizować kilka worków cukru.

– Okłamałem cię kiedyś?

Za mocno ściskałem jej uwięzione między udami ciało, by nie odczuć, jak zwiotczało, zmiękło. Nagle przestała być godnym respektu przeciwnikiem i znów stała się tym, kim była od samego początku: kobietą. Przełożyłem kolano nad jej biodrami, usiadłem na ziemi. Podniosła się, uklękła obok. Nie patrzyliśmy na siebie.

– Już? – zapytała cicho Dorota. – Możemy iść?

Jovanka dźwignęła się i ruszyła powoli w dół zbocza, a ja się dowiedziałem, jak będzie chodzić za trzydzieści lat, gdy jej włosy pokryje siwizna, a mięśnie zwiotczeją.