– Na wszelki wypadek – mruknęła. – Wezmę też ten twój szpikulec, dobrze?
– Ty wariatko… – Nie patrzyła mi w oczy, udając pochłoniętą wkręcaniem zapalnika w gniazdo. – Nie pozwolę ci za nimi iść. To samobójstwo.
– Nie. To tylko duże ryzyko. – Przez chwilę zaglądałem w brunatną otchłań jej oczu. – Słuchaj, to niczego między nami nie zmienia. Chcę… dziękuję ci. Zrobiłeś dla mnie więcej niż ktokolwiek inny. Tylko nie myśl, że to jakiś sarkazm – potrząsnęła energicznie głową. – Naprawdę jestem ci wdzięczna.
– Jasna cholera…
– Wiesz, że potrafię sobie radzić. Nie jestem z cukru. – W uśmiechu, który przemknął przez jej twarz, nie brakowało kpiny z samej siebie; widać i ją zaczynało bawić wysłuchiwanie tej formułki. – Chcę przynajmniej spróbować. Jak się zrobi groźnie, sama się wycofam. Nie bój się. Zamierzam jeszcze zobaczyć Olę, nie zostawię jej.
– Niech was jasny szlag trafi – powiedziałem bezradnie. – Obie.
Przyglądały mi się bez słowa. Dwa cholerne kamienie, które bezmyślnie pozwoliłem zawiesić sobie na szyi. Najgorsze, że Jovanka miała dużo racji. Nie była z cukru. Wiedziałem, że potrafi sobie radzić. Mogła śmiało pójść dalej beze mnie i osiągnąć sukces. Dorota nie przeszłaby sama stu metrów.
– Zrobimy tak – cedziłem słowa przez zęby. – Zejdziemy teraz co najmniej do rozlewiska, dostarczymy Dorotę do miejsca, skąd będzie mogła bezpiecznie wrócić do samochodu, a potem jeszcze raz wejdziemy tutaj i pójdziemy za tymi… O co chodzi?
– Nic z tego nie będzie. Zanim wrócimy, po śladach nic nie zostanie. Zwłaszcza że pogoda się psuje – zerknęła w górę, gdzie słońce szukało kawałka czystego błękitu między coraz liczniejszymi stadami chmur.
– Mam ci dać po głowie czymś ciężkim, żebyś posłuchała?
– Potrzymaj za mnie kciuki. To wszystko, czego od ciebie oczekuję.
– Wracaj z nami – poprosiła znękanym tonem Dorota.
– Spieprzaj.
Jasne oczy Doroty zrobiły się szersze i zastygły jak para stawów, zmrożonych powiewem arktycznego powietrza w środku słonecznego dnia.
– Powodzenia – powiedziała tonem kogoś, kto nie ma ambicji udawania, iż w grę wchodzi cokolwiek poza dobrym wychowaniem. – Idziesz czy zostajesz, Marcin?
Nie zaszczyciła mnie spojrzeniem: obie miażdżyły się nimi zbyt zajadle.
– Cześć – rzuciła Jovanka, po czym postawiła mnie przed faktem dokonanym, ruszając ku szczytowi Góry Trzech Szkieletów zdecydowanym krokiem kogoś, za kim nie warto wołać. Wziąłem z niej przykład i zastosowałem tę samą politykę faktów dokonanych, polegającą na rzuceniu jej się na plecy, obaleniu na ziemię i przyduszeniu do porastającego zbocze mchu.
– Puszczaj, sukinsynu – wysyczała bezsilnie po chwili szarpaniny. Potraktowałem ją poważnie, chowając do kieszeni męską ambicję. Nie zrzuciła mnie, choć niewiele brakowało.
– Najpierw obiecasz, że się podporządkujesz – wygłosiłem swoje ultimatum.
– Złaź! – szarpnęła się.
– Nie stracę już nikogo na tej zasranej górze – powiedziałem nieco innym tonem. – Nie po to tu wróciłem, żeby jeszcze raz…
Leżała przez chwilę nieruchomo, w milczeniu.
– Nie wrócisz tu przecież ze mną… – Zawartą w jej słowach goryczą dałoby się zneutralizować kilka worków cukru.
– Okłamałem cię kiedyś?
Za mocno ściskałem jej uwięzione między udami ciało, by nie odczuć, jak zwiotczało, zmiękło. Nagle przestała być godnym respektu przeciwnikiem i znów stała się tym, kim była od samego początku: kobietą. Przełożyłem kolano nad jej biodrami, usiadłem na ziemi. Podniosła się, uklękła obok. Nie patrzyliśmy na siebie.
– Już? – zapytała cicho Dorota. – Możemy iść?
Jovanka dźwignęła się i ruszyła powoli w dół zbocza, a ja się dowiedziałem, jak będzie chodzić za trzydzieści lat, gdy jej włosy pokryje siwizna, a mięśnie zwiotczeją.
– Myślałam, że mamy wracać tą samą drogą.
Od godziny posuwaliśmy się w poprzek starego, rzadkiego, ale i mrocznego lasu, gdzie warunki ostrzału były znakomite i teoretycznie nie powinniśmy napotkać min. Trochę się przeliczyłem: gdy już weszliśmy na tyle głęboko, by odwrót stał się nieopłacalny, omal nie zerwałem matowej nici, przeciągniętej nad poduchą brązowego mchu. Potem znalazłem jeszcze trzy inne odciągi – dwie nici i drut. Były umieszczone w miejscach, które sam bym wybrał, co podniosło mnie na duchu bardziej niż oszczędność chłopców Sułtana. Okazali się żołnierzami z krwi i kości, stawiającymi miny tam, gdzie należy je stawiać, jeśli celem nie jest okaleczanie Bogu ducha winnych cywilów, lecz wygrywanie bitew.
– Nie chciałem łazić przed lufą temu nerwusowi z beerdeema.
Kiwnęła głową, jakby oczekiwała takiej odpowiedzi.
– Cały czas się nad tym zastanawiam… Dlaczego oni w ogóle zaczęli strzelać? W misjach pokojowych tak się nie robi. I tak tu spokojnie od lat…
– Jeżynowa Górka – dobiegł z tyłu głos Jovanki. – Jak Kuba Bogu…
– Masz jeszcze ten telefon? – zignorowała ją Dorota.
Sam już o tym myślałem. Nic prostszego. Problem w tym, co potem począć z informacjami.
– Tak? – Błażejski musiał czekać: odezwał się po pierwszym sygnale.
– To ja. Kuzyn – dorzuciłem na wszelki wypadek.
– Jezu… – westchnął w końcu. – W co wyście się wpakowali…
– W co się wpakowaliśmy? – powtórzyłem zdziwiony.
– Jest z panem ta dziennikarka? – Zaskoczył mnie tak, że odruchowo kiwnąłem głową. – Mogę z nią zamienić dwa słowa?
Dotrzymał słowa: nie pogadali wiele. Oczy dziewczyny rozrosły się nie tyle od ilości, co od jakości informacji.
– Co takiego?!
Powtórzył. Potem ona wymamrotała: „Nie, skąd?”, i z wyrazem kompletnego zagubienia wyłączyła telefon.
– Co jest? – zapytała mocno zaniepokojona Jovanka. – Hej, słyszysz mnie?
Dorota posłała jej przytępione spojrzenie.
– Powiedział… powiedział, że ten wartownik nie żyje. – Otworzyłem usta, ale nie zadałem pytania. – Boże… Ktoś mu normalnie poderżnął gardło. Wszyscy mówią, że to Marcin.
Potrzebowałem najwyżej pięciu sekund, by się pozbierać. Otoczenie złożone z min, morderców i napalonych celowniczych wukaemów pozwala człowiekowi nieco inaczej spojrzeć na problemy natury prawnej.
– No to się wszyscy mylą – oznajmiłem.
– Ot tak? – Jovanka doskonale odegrała niedbałe wzruszenie ramionami. – Po prostu?
– Nie mówię, że mnie to podnosi na duchu – przyznałem. – Ale to nie najlepsza pora na rwanie włosów z głowy ani – popatrzyłem na Dorotę – na składanie uroczystych przysiąg.
Jovanka zdziwiła się, zerknęła na blondynkę, pomyślała chwilę i przestała się dziwić.
– Zwariowałaś?! – Święte oburzenie uczyniło z jej pytania niemal jęk. – Chyba nie myślisz?…
Jasnowłosa przełknęła ślinę. W tej jednej chwili wolałaby chyba być sama w pachnącym śmiercią lesie.
– Przecież nic nie mówię…
– Po co miałby to robić? – Jovanka wskazała mnie ręką. Mało flegmatycznie, więc omal nie straciłem oka. – Dla paru marnych groszy? I niby kiedy? Przecież tam byłaś, wiesz, jak się wszystko…
Urwała. Jako adwokat była rewelacyjna, ale ogień świętego oburzenia nie przesłonił jej tego, co odkryłem jakąś sekundę wcześniej. Niemal w tej samej chwili połapaliśmy się, kto tak naprawdę znalazł się na muszce. Prawnicze abecadło mówi, że nikt nie jest dobrym obrońcą we własnej sprawie.
– Sens to ma, owszem. I okazja też była. – Patrzyłem jej w oczy, błagając w duchu, by zrozumiała. – Mogłaś go ciachnąć, technicznie to łatwe. Ale… – przeniosłem wzrok na drugą z mocno nieszczęśliwych dziewczyn – ona nie jest taka zwariowana, na jaką wygląda. – Dałem jej trochę czasu i wyjaśniłem: – Na krótką metę skorzystałaby na mojej wolności, ale co potem? Trup to drobiazgowe dochodzenie, w dodatku w zamkniętym, bardzo małym kręgu podejrzanych. A w takich warunkach trudno o zbrodnię doskonałą.