– Dzięki. – Nie udało mi się odczytać emocji Jovanki, które legły u źródła owych podziękowań. Ważne, że w niebieskich oczach wyczytałem niepewność. Dorota, nie bez pewnej ulgi, dokonała odkrycia, że inni też się czasem mylą.
– To jakiś koszmar. – Skarżyła się nam, nie na nas. – Akurat tej nocy, akurat ten wartownik…
– Akurat – powiedziałem twardo. – To nie przypadek, jeśli to chciałaś…
Nie dokończyłem, i to w sposób wystarczająco dramatyczny, by zrozumiały, że sprawa jest ważna. To znaczy: w stosunku do takiej błahostki jak niemal urzędowe posądzenie o morderstwo. Nie było pytań, a najwolniejsza w naszej trójce Dorota ukucnęła wśród paprotek ledwie w sekundę po mnie.
– Coś stuknęło – oderwałem wzrok od górnych partii zbocza. – To znaczy… chyba. Tam nie ma co stukać.
– Tam było skalne osypisko. Bliżej szczytu – mruknęła Jovanka. Wszyscy zrozumieliśmy, co tak naprawdę powiedziała.
– Niby dlaczego mieliby zawracać? – przeciągnąłem językiem po wyschniętych wargach.
– Może tak trzeba kluczyć, by ominąć miny. Albo któryś wrócił po granat i zobaczył, jak nabałaganiliśmy. Albo zobaczyli spłoszone ptaki – dokończyła z ponurym uśmiechem. – Ostatecznie to ornitolodzy.
Ptaki faktycznie stanowiły problem. Zadomowiły się tu dzięki minom i nieobecności intruzów, a my już parę razy stawaliśmy się źródłem małej paniki. Ktoś obserwujący górę z dołu i dysponujący telefonem komórkowym mógł poinformować tych nad nami.
– Dobra. Od tej pory masz mieć oczy z obu stron. A ty – dotknąłem dłoni Doroty – dla odmiany nie patrz za siebie. Masz uważać na moje ruchy, bo pójdziemy szybciej.
Zaraz za paprotkami wypatrzyłem wypukłość, po której dałoby się biec. Pobiegliśmy. Kawałek. Huk pięciu czy sześciu strzałów dotarł do mnie równocześnie z widokiem kucającej Doroty. Druga seria poszła wyżej. Odnalazłem wzrokiem Jovankę, mknącą w naszą stronę na czworakach, a potem uniosłem się nieco i dwoma szybkimi spojrzeniami zlustrowałem okolicę. Nie udało mi się dokładnie obejrzeć faceta, który wziął nas na cel – zrezygnował właśnie ze strzelania i pognał w dół zbocza, ginąc za kolumnadą pni. Najważniejszego jednak zdołałem się dowiedzieć: że jest sam i biegnie nas zabić. Nie byłoby to aż tak straszne, gdyby nie fakt, że zarośla, w które omal nie wpadliśmy biegiem, były na tyle rozległe i gęste, że ktoś uznał za stosowne zagęścić je dodatkowo paroma kilometrami żyłek.
– Tamtędy! – zerwałem się, wskazując macką kierunek. – Uwaga na odciągi, tam jest pełno min!
Ścigający nas mężczyzna znalazł cztery okazje do oddania strzału. Każda z salw przemykała tuż za moimi plecami. Albo polował na jasną, widoczną z daleka czuprynę Doroty, albo celował we mnie i pudłował, bo nie brał poprawki na poprzeczny ruch celu.
Zniknęliśmy mu definitywnie z oczu, dopiero skręcając między dwa skupiska krzaków. W dość straceńczym tempie pokonałem pierwszy rząd. Potem, gdy wkroczyliśmy w coraz węższy, wijący się w dół korytarzyk, zacząłem nawet używać macki w bardziej podejrzanych miejscach. Nie zatrzymało nas to, a przewagę mieliśmy sporą, ale nie zaskoczył mnie protest Doroty.
– Szybciej! – rzuciła płaczliwym szeptem. – Dogonią nas!
Nie zdążyłem odpowiedzieć. Nawet nie dlatego, że AK-47 posłał nam kolejną piątkę pocisków. Trochę wcześniej rozległo się warknięcie Jovanki:
– Nie dogonią, bo jest jeden. Uspokój się. I nie przeszkadzaj Marcinowi. Wie, co robi.
Pewnie nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo rozmija się z realiami. Minęła minuta, a ścigający nas Bośniak zdążył wystrzelać w krzaki następny magazynek, nim dorosłem do roli twardziela z jej wizji Małkosza i dokonałem dość oczywistego odkrycia.
– Nie wie, gdzie jesteśmy – wyszeptałem. – I raczej nie ma zamiaru włazić w krzaki.
Przez następne parę minut przeszliśmy na czworakach może ze dwadzieścia metrów i chociaż starałem się po prostu posuwać naprzód, musiałem przeciąć siedem różnych odciągów. Niektóre były kawałkami żyłki, przywiązanymi do gałązek i mającymi pozorować prawdziwe zagrożenie, ale znalazłem też potrójnie zakotwiczoną minę ukrytą w kępie mchu, po której zamierzałem przejść. Nie dało się jej ominąć, poodcinałem więc wszystkie tworzące sieć nitki i ostrożnie wykręciłem zapalnik.
– Ciii… – Jovanka położyła palec na ustach. – Słyszycie?
Słyszałem. Ledwo ledwo. I krótko. Potem przez jakieś trzy minuty do moich uszu nie docierało nic.
– Było dwóch – zapytałem szeptem – czy po prostu się modlił?
– Rozmawiał. Ale raczej przez telefon. Po co ci to żelastwo?
Nie odpowiedziałem. Zaciągnąłem ostatni supeł, owinąłem sztukowaną nić wokół cylindra miny i wepchnąłem całość do kieszeni.
W karkołomnym stylu przebyliśmy kilkaset metrów, skręcając ku północy zaraz za naszpikowanym minami gąszczem zarośli. Wybrałem odpowiednią skałkę, kazałem wszystkim usiąść i zacząłem wyjaśniać, jak widzę sytuację.
– Dowiedzieli się, że jesteśmy bezbronni. Więc kiedy się tu zlecą całą kupą, pognają w dół tak szybko, jak tylko miny pozwolą. Czyli szybciej od nas.
– Ten tam – wskazała Jovanka – był bez plecaka. To znaczy, że są wolniejsi. Posłali zwiadowcę, wzięli jego bagaż… No i mogą być całkiem daleko. Może zdążymy…
– Dokąd? Wiesz, gdzie zaczyna się bezpieczny rejon? – Zerknąłem w dół. – A tam akurat siedzą ci cholerni ornitolodzy.
– To co zrobimy?
– Spokojnie – posłałem uśmiech tej drugiej, jasnowłosej, dużo bardziej potrzebującej słów otuchy. – Kawałek stąd zaczyna się północne zbocze. Z dołu las, z góry las, a pośrodku wielka łąka. Przebiega tamtędy droga na szczyt, ale nie w tym rzecz. Ważne, że nie ma min.
– Na pewno? – Jovanka nie bardzo mi dowierzała.
– Taktycznie nieopłacalne – wzruszyłem ramionami. – Zresztą Serbowie mieli cały teren pod ostrzałem; trudno było instalować zapory. Pójdziemy przez dolny las, obejdziemy górę i spróbujemy od zachodu.
– My? – zerknęła wymownie na Dorotę.
– Mamy telefon – mruknąłem – a wojsko śmigłowce. Po tamtej stronie rozejrzę się za lądowiskiem. – Wyciągnąłem rękę i poklepałem podrapane kolano Doroty. – Nie bój się, na obiedzie będziesz już w polbacie.
Trudno było to nazwać urwiskiem. Pięć metrów, najwyżej sześćdziesiąt stopni spadku. Nie bardzo sobie wyobrażałem, by któreś z nas mogło zlecieć z czegoś takiego. I w zasadzie miałem rację. Zamykająca pochód Jovanka nie odpadła od ściany. Po prostu zjechała nagle pół metra, szorując po glinie brzuchem i piersiami, rozpaczliwie szukając palcami jakiejś szczeliny i zasypując niżej położone zarośla gradem kamieni. Oczywiście zatrzymała się, nie tracąc nawet opatrunków z kolan. Nieszczęście polegało na tym, że któryś z kamieni trafił w zapalnik ukrytej w dole miny. Rąbnęło jak z haubicy, dziewczyna osunęła się o kolejny metr, a mnie zmiękły kolana.
– Jovanka?! – Przed skokiem za krawędź powstrzymała mnie świadomość, że wylądowałbym na karku dziewczyny.
– W porządku! – odkrzyknęła błyskawicznie. – Nic mi nie jest! Nie schodź!
Pomogłem jej pokonać ostatni odcinek. Nie potrzebowała tego, co nie znaczy, by choć przez ułamek sekundy unikała mojej wyciągniętej dłoni. Za to ze zwalnianiem uścisku spóźniliśmy się już nie o ułamki, lecz o całe sekundy.