Выбрать главу

– Obróć się. – Usłuchała natychmiast, co nie przeszkodziło mi pomóc jej lekkim naciskiem na biodro. – Nie widać krwi…

– Musimy odpuścić – powiedziała cicho Dorota. – Nawet ty już sobie nie radzisz.

Nie zaskoczyło mnie posłane jej mroczne spojrzenie. Zaskakujący był ukryty w nim niepokój.

– Nic mi nie jest – rzuciła szorstko Jovanka. – Martw się o siebie.

Wówczas uznałem to za zbędną złośliwość, bo choć od dawna w milczeniu, Dorota niczym innym się właściwie nie zajmowała. Jej uwagę zdawała się zaprzątać wyłącznie kwestia przetrwania, a ponieważ miała na karku tylko samą siebie, doszedłem do wniosku, że jakoś sobie radzi. Kilometr dalej nadal tak uważałem. Nawet wtedy, gdy pień mijanej przeze mnie sosny zadudnił nagle głucho.

– W las! – Skoczyłem w stronę rosnących niżej solidnych drzew. Do wysuniętych przed linię lasu samotnych choinek mieliśmy ledwie parę kroków i przynajmniej pod ich osłonę należało odskoczyć. Jovanka to zrobiła, Dorota nie. Przybrała najgorszą z możliwych pozę, padając na kolana i tuląc do zbawczej ziemi jedynie twarz.

Myśliwy stracił z oczu trudniejszą do upolowania umykającą zwierzynę – czyli mnie i Jovankę – więc machnął ręką na dachowego gołębia i zajął się wróblem w garści. Biegnącego lepiej ostrzeliwać szybko, ale ktoś, kto klęczy, czekając czort wie na co, wart jest starannego mierzenia. Po trzech próbach w jego wykonaniu zorientowałem się, że ulokuje pocisk w dziewczynie, nim dojdzie do połowy magazynka. W końcu padła porządnie, ale zapamiętał miejsce i teraz musiałem ją stamtąd zabrać. Pobiegłem wprost na lufę.

Trudno powiedzieć, co mnie uratowało. Może zygzaki, a może zaskoczenie. Dopadłem dziewczyny, poderwałem ją na nogi. Na szczęście uścisk moich palców uruchomił jakiś zablokowany fragment psychiki i Dorota pomknęła w dół na tyle szybko, że przez chwilę to ja byłem holowany.

Wpadliśmy między choinki. Pociski, wystrzeliwane raczej szybko niż celnie, śmigały dookoła, kosiły gałęzie, łupały korę z drzew. Jeszcze dziesięć metrów, trzy… Krzyknąłem w duchu „już!”, kiedy Dorota runęła mi pod nogi. Wyglądało na to, że nie mamy się czego bać. Niemal stuprocentowo szczelna ściana drzew, wyniosłość terenu, no i Jovanka. Wyskoczyła nie wiadomo skąd i wpadła między mnie a strzelca.

– Biegnie tu! Nic wam…?

Nie dokończyła. Podniosłem się na klęczki i od razu znalazłem przyczynę. Z gołej łydki Doroty bardziej sikała, niż spływała krew, a sama dziewczyna przyglądała się ranie oczami jak spodki, blednąc błyskawicznie. Zdarłem z ramion plecak, wyszarpnąłem rewolwer Mila, a Jovance cisnąłem w twarz pakietem medycznym.

– Opaska uciskowa! A jakby przeszedł, to granat! I cofajcie się! Tam! – machnąłem ręką na zachód i na Jovankę, usiłującą protestować. Poderwałem się i pobiegłem na wschód.

Gdy ujrzałem Bośniaka, był już całkiem blisko. Poznałem go głównie po braku plecaka. To był ten sam facet co na polu minowym i miał święte prawo dać się ponieść wściekłości. Zmarnował na nas trzy magazynki, nie osiągając żadnych widocznych rezultatów.

Trzymając w zębach lufę naganta, wyjąłem z kieszeni wypchaną trotylem skorupę miny, wbiłem zapalnik i owinąłem wokół palca koniec żyłki. Pocisk przeleciał, ile miał przelecieć, szarpnięcie naciągu wyrwało zawleczkę i na prawo od zbiegającego z góry mężczyzny błysnęło krótkim, białym światłem. Nim zwalił się na plecy, zauważyłem parę drobnych, ale bardzo czerwonych punkcików w obrębie jego sylwetki.

Potem padłem i ja, niewiele wolniej od niego. Pocisk śmignął parę centymetrów od lewego barku. Drugi, posłany staranniej, zaraz potem rozdarł powietrze w miejscu, gdzie sekundę wcześniej miałem pierś. Po odstępach czasowych i tej mrożącej krew precyzji rozpoznałem pełnowymiarowy karabin. AK-47 to dobra broń, ale kiedy się strzela na większy dystans, nie ma jak solidny stary nabój i długa lufa. Mój nowy prześladowca musiał o tym wiedzieć, bo niezrażony zniknięciem celu, ładował w obrzeże lasu pocisk za pociskiem. Skuliłem ogon pod siebie i wróciłem do dziewczyn.

Jovanka uporała się z zakładaniem opatrunku, ale i tak zrozumiałem, że tkwimy po uszy w bagnie. Jej pacjentka, biała jak świeże prześcieradło, leżała na mchu i nawet nie akompaniowała jękami mało delikatnym ruchom pielęgniarki.

– Jeden zero dla nas. – Zmusiłem się do uśmiechu. – Będzie dobrze. Mamy pełen bębenek i kawalerię w odwodzie.

Jako oficer nigdy nie ściągałbym śmigłowca w takie miejsce, ale teraz byłem cywilem w opałach, dałem się więc ponieść zdrowemu egoizmowi i sięgnąłem do plecaka po telefon. SFOR nadal dysponował śmigłowcami i nie obchodziło mnie, ile będzie musiał ich utracić, by nas stąd zabrać.

Okazało się, że nie straci żadnego – i to nie dlatego, że gdzieś blisko stacjonowała maszyna na tyle mocno opancerzona, by ignorować karabinowy ostrzał. Bliżej nieokreślonym podatnikom zaoszczędzono wydatku z powodu innego pancerza: tego, którego zabrakło mojemu plecakowi. Albo telefonowi z amputowanym przez pocisk mikrofonem.

Szliśmy przez las, dźwigając kij-ławeczkę z siedzącą na nim Dorotą, ociekaliśmy potem, potykaliśmy się o każdy większy kamień i chyba tęskniliśmy do gwizdu kul. Szedłem jedynie dlatego, że obok szła Jovanka, silna jak wół i jak wół uparta. Na szczęście była tylko człowiekiem i w pewnym momencie dała za wygraną, waląc się najpierw na kolana, a zaraz potem na twarz.

– Pójdę jakoś – wymamrotała Dorota.

Potrzebowałem minuty leżenia z twarzą w trawie, by pokusić się o odpowiedź.

– Daj… spokój.

Leżeliśmy całą trójką może z kwadrans, nim odzyskaliśmy zdolność mówienia i myślenia.

– Wszystko wam spaprałam. – Ze zdziwieniem doszukałem się bladego uśmiechu na ustach dziennikarki. – Tak mi głupio…

– Nie twoja wina – pocieszyłem ją.

– Zgadza się – wsparła mnie nieoczekiwanie Jovanka. – Moja. Narobiłam huku tą miną. I jego – zerknęła w moją stronę. – Nie gap się, dobrze słyszysz. Gdybyś wcześniej pokazał ten rewolwer…

No tak, rewolwer. Sto razy myślałem o jego wpływie na nasze dalsze losy, ale to akurat nie przyszło mi do głowy – że narazi mnie na gniew Jovanki.

– Jakoś… wyleciało mi z głowy.

– To od Nedicia? – Nie odpowiedziałem. – Zaraz nas dogonią i zabiją – powiedziała spokojnie. – Mógłbyś zdobyć się na odrobinę szczerości. Czego jeszcze nam nie powiedziałeś? O czym rozmawialiście?

– O tobie. – Uniosła brwi ku zlepionej potem grzywce. – Bał się, że coś mi zrobisz, więc dał spluwę.

– Słucham?!

– Nie patrz tak. To on mówił, nie ja. A spluwa przydaje się w takich miejscach, więc wziąłem. Nie z myślą o tobie, bez obaw.

– Dał ci rewolwer, żebyś… – Nie zdołała dokończyć. – Jezu…

Zostawiłem ją z chaosem myśli i zaintrygowanym spojrzeniem Doroty, a sam podniosłem lornetkę i dłuższy czas lustrowałem okolicę. Z miejsca, do którego dotarliśmy, dało się obejrzeć początek szlaku na szczyt Pecinaca. Rosło tam dużo drzew, ale w ostatniej chwili udało mi się spostrzec coś nieoczekiwanego. Małe, przypominające zabawkę pudełko na kółkach, znikające za czuprynami jodeł. Albo może fatamorganę. Bo mimo wszystko nie chciało mi się wierzyć, że to prawdziwy, zespawany z pancernych blach beerdeem, z ułańską fantazją wdzierający się na zaminowaną górską drogę.

– Jedno jest dobre – powiedziałem, wycofując się na czworakach znad skraju przepaści. – Min tu na pewno nie założyli.

– Po cholerę? – zgodziła się gorzko Jovanka. – Wystarczy grawitacja.

Usiadłem i przetarłem pot z twarzy. Szliśmy cały czas wyraźnie w dół, a las był gęsty, cienisty i tym samym przyjemnie chłodny. Ale też w zasadzie sam dźwigałem na barana pojękującą z bólu Dorotę. Jovanka, potykająca się o własne nogi, została wyznaczona do roli zwiadowcy sapera, wyposażona w wykrywacz metalu i posłana przodem. Nim dotarliśmy nad urwisko, wykryła trzy ukryte w ziemi miny i wypatrzyła dwa dobrze zamaskowane odciągi. Chyba ocaliła mi skórę, jeśli nie życie.