Byłem tak otumaniony wysiłkiem, że omal nie przemaszerowałem nad krawędzią przepaści. Ściana miała z sześć pięter i przynajmniej na połowie tego dystansu mocno zbliżała się do pionu. Miała też jednak wyczesany przez erozję przedziałek, półotwarty komin o odpowiednich parametrach.
– Tam, przy trawie – wskazałem Jovance. – I trzy metry niżej. Dwa dobre przystanki. Można odpoczywać ile dusza…
– Nie dam rady – przerwała.
– Nie z Dorotą. – W pierwszej chwili nie zrozumiałem. – Sam ją…
– Nie zejdę tędy. Ani z nią, ani sama. Mam… za słabe palce. A to podstawa w alpinizmie: mocne, pewne palce. Naprawdę nie potrafię. Wspinaczka to moja słaba strona.
– Pomogę ci. Zniosę Dorotę, a potem wrócę i… – teraz ja się zawahałem -…pomogę ci.
Posłała mi smętny, ale ciepły uśmiech.
– W tym sęk – powiedziała odważnie. – Ważę dwa razy tyle co ta chudzina. Nie utrzymałbyś mnie. A sama… sama nie dam rady. Koniec dyskusji – machnęła mi dłonią przed ustami. – Pójdę dookoła i was dogonię. Tylko musimy się umówić, którędy…
Nakryłem palcami jej nogę w miejscu, gdzie podrapana łydka spotykała się z cholewką. Może próbowałem udawać, że celowałem w but.
– Wszyscy pójdziemy dookoła. Nie zapłaciłaś mi jeszcze – zdobyłem się na uśmiech. – Nie myśl, że dam się porzucić w lesie, cwaniaro.
Słońce znów zanurkowało za chmury, a kompasu nie mieliśmy, lecz to nie usprawiedliwiało faktu, że aż tak się pogubiłem.
– Droga – powiedziała Dorota znękanym głosem. Pięć minut wcześniej omal nie złamała sobie karku, waląc się bezwładnie w tył. Morfina z wojskowego pakietu medycznego sprawiała, że nie jęczała z bólu, ale zacząłem się zastanawiać, czy słusznie ją zastosowałem. Chwilami Dorota zupełnie odpływała.
– Kawałek rozminowaliśmy – wydyszałem, wychwytując wzrok Jovanki. – Samą drogę.
– Byłeś tu? – Zsunęła słuchawki z uszu. Robiła to co jakiś czas, nasłuchując odgłosów lasu, a ponieważ włosy jej w tym przeszkadzały, zebrała je z tyłu głowy i spięła czymś zielonym.
– Nie wiem. – Za bardzo osłabłem, by zgrywać nieomylnego. – Pamiętam, że leżało tu sporo min. Jeśli jakieś znajdziemy, to znaczy, że nie doszliśmy wtedy tak wysoko.
– Szkoda, że was odwołali. – Oceniła mój stan i usiadła. Wybrałem odpowiednie miejsce, biorąc poprawkę na plecak-nosidło z biodrami Doroty wewnątrz, i zwaliłem się na mech. – A właściwie dlaczego?
Las był cichy, gruntowa droga pusta. Obok nas dorodny ślimak spacerował po kapeluszu rosnącego między koleinami grzyba.
– Planowali założenie punktu obserwacyjnego na szczycie. A potem ktoś przypomniał sobie, że szczyt też jest zaminowany. – Posiedziałem jeszcze chwilę, zbierając siły do podjęcia męskiej decyzji. – Chodźmy lepiej. Mamy kawał do przejścia.
Trzecia znaleziona przez Jovankę mina była ostatnia. Nabrałem tej pewności bardzo łatwo: po prostu nie da się bezkarnie jeździć po drodze, która jest zaminowana. Zaparkowany w cieniu dębów wóz pancerny przejechał.
Zastygłem. W milczeniu przyglądaliśmy się najpierw beerdeemowi, a potem całej otaczającej go okolicy. Korzystając z lornetki, mogłem sięgnąć wzrokiem całkiem daleko. Zauważyłem gromadkę ludzkich sylwetek, dwa bojowe wozy piechoty BWP-1 z lufami skierowanymi w Pecinac, honkera, drugiego, chyba w wersji sanitarki, i to najdziwniejsze: stara z małą dwukołową przyczepką. Uwolniłem się od plecaka – czyli Doroty – i powstrzymując Jovankę gestem, podszedłem do pancerki.
Klapy chroniące szyby były opuszczone, a kiedy się zbliżyłem, żaden z peryskopów nawet nie drgnął, nie zdziwił mnie więc zbytnio opór bocznych drzwiczek. Bez palnika nie miałem szans dodać kradzieży pojazdu służbowego do listy swych zbrodni.
– Poszli sobie – obwieściłem, wróciwszy do ukrytych w zaroślach dziewczyn. – Nie podoba mi się to. Tu nie powinno być żołnierzy.
– Patrol. – Dorota usiłowała wzruszyć ramionami. – Co w tym dziwnego?
– Już wiem, gdzie jesteśmy. – Zastanawiałem się przez chwilę, po czym skinąłem na Jovankę. – Chodź. Chcę coś sprawdzić.
Złe przeczucia zwyciężyły sto metrów dalej, w miejscu, gdzie droga zakreślała ostrą serpentynę, a las graniczył z odkrytym trawiastym stokiem. Zerknąłem na zachód, ale okazało się, że dobrze zapamiętałem ukształtowanie tego fragmentu Pecinaca. Bewupów nie było stąd widać, a stojący o strzał z granatnika wrak serbskiego T-55 nie stanowił zagrożenia. W lejach wyrósł prawdziwy zagajnik młodych dębów i musiałem trzy razy wdrapywać się na próchniejące pnie dębów starych, poległych na wojnie, nim znalazłem prześwit w gąszczu zieleni.
– Można wiedzieć, co robisz?
Pień był nadpalony i mocno spróchniały. Kiedy na nią skinąłem, musiała stanąć tuż obok z braku miejsca. Objąłem ją w talii, wmawiając sobie, że też muszę.
– Ta skałka – mruknąłem, starając się nie myśleć o tym, jak pachnie, jaka jest ciepła i na ile speszona sytuacją. Trudności sprawiło nam jedynie dzielenie się lornetką.
– Co to jest? Klamry?
– Coś w tym rodzaju. – Jak ona, mówiłem szeptem. – Widzisz te odpryski na skale? To po kulach i odłamkach. A teraz zerknij w dół.
– Coś jasnego. – Przez chwilę przyglądała się rozmazanym ruchami listowia plamkom ni to żółci, ni bieli. – To…
– Kości. – Chyba sama zgadła, co nie znaczy, że potwierdzenie przyszło mi łatwo. – Kawałki sławnych Trzech Szkieletów. Ojciec Nenad i jego paczka. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale podobno cała trójka jeszcze żyła, kiedy przykuli ich do tego głazu.
– Dlaczego mi to mówisz?
– Nie po to, by się chwalić – zapewniłem z goryczą. – Nie ma czym. To ja ich tak… Dookoła jest pełno kamieni i min pułapek. Prawdziwy koszmar sapera. Sonda nie działa, macką nie odróżnisz. Serbowie, zaraz po wojnie, przysłali tu swoją ekipę. Jak pieprznęło, to od razu z kilku stron. Czterech ludzi, wszyscy ranni. Trzeba by użyć ładunków wydłużonych albo czołgu z trałem, ale podjazd tutaj to osobny problem… Cholerne koszty, z którejkolwiek strony by się zabrać. No więc po prostu kazałem odstrzelić ich od łańcuchów.
– Dlaczego mi to mówisz? – powtórzyła. Jej oczy były węższe, nic poza tym.
– Te szkielety było widać zza pola minowego. Kapelan się uparł, by coś z tym zrobić. Dowódca kazał, żeby było szybko i żebym nie narażał ludzi. Musiałem jakoś z tego wybrnąć. Nie kłują już nikogo w oczy. Ale to nie znaczy, że nikt o nich nie pamięta.
– No i?
– Nie pochowano ich. Nic się tu nie zmieniło. Widzisz te słupki niedaleko czołgu? To oznakowanie pola minowego.
– Mówiłeś, że oczyściliście kawałek drogi.
– Tak. W trakcie podchodzenia do tych tam – skinąłem w kierunku składowiska ludzkich kości. – Myślałem, że może od tyłu… A potem na tym czystym fragmencie straciłem trzech ludzi i wyleciałem z wojska. Kapelan dorzucił do oskarżenia bezczeszczenie zwłok.
Wróciliśmy w sąsiedztwo beerdeema. Ziemia była wilgotna; dość szybko znalazłem odciski wojskowych butów. Uniosłem głowę i z mieszaniną niewiary oraz obawy popatrzyłem na pnące się stromo zbocze.
– Nie poszli drogą – nazwała rzeczy po imieniu Jovanka – tylko prosto jak strzelił. Cóż, może im się spieszy.
– To akurat oczywiste. Nie wiem tylko, co im za to obiecali.