– Nie jesteś na bieżąco. Może…
Zostawiłem ją i szybko podszedłem do Doroty, a właściwie plecaka. Wyjąłem z kieszeni to, co zostało z telefonu, i wybrałem numer Błażejskiego. Ciche pogwizdywanie niczego jeszcze nie dowodziło. Mimo wszystko byłem zdziwiony, gdy zastąpił je znajomy, pełen pośpiechu i niepokoju głos.
– Halo? To ty? – Nie wygłupiałem się przemowami do wspomnienia po mikrofonie, powtórzył to więc jeszcze raz i przerwał połączenie. Dałem mu kilka sekund i ponownie wcisnąłem odpowiedni klawisz. – Halo?
– To bez sensu – szepnęła Dorota. – Przecież…
– To… ty? – Coś zmieniło się w głosie Błażejskiego. – Halo? Nic nie słyszę… – Mogłem tylko czekać. – Aha – powiedział powoli. – Jeżeli to któraś z pań… Wiemy już, że Małkosz was porwał. Nie bójcie się. Na górę pojechało trzech ochotników. – Oddzielał zdania wyraźnymi pauzami, dobierając słowa i przesiewając przez cedzak autocenzury. – Raczej… raczej nie będą się z nim patyczkować. Podobno jest tu świadek, który widział, jak Małkosz tego wartownika… Muszę kończyć. Uważajcie na siebie.
Rozłączył się. Stałem z aparatem odsuniętym od ucha, przyglądając się oczom wpatrzonych we mnie kobiet i odnajdując w nich odbicie własnego oszołomienia.
– Wiem, jak to brzmi – przyznałem. – Ale za dużo tu niewyjaśnionych spraw. Ktoś mnie wrabia w morderstwo w Krakowie. Teraz morduję w Bośni, a Olszewski znajduje świadka.
– Olszewski? – Dłuższy bezruch dobrze zrobił Dorocie: w zamglonych cierpieniem i narkotykiem oczach pojawiły się iskierki dawnej inteligencji.
– Tu nie ma żandarmów, więc to jego działka. A Błażejski był przestraszony. Bał się, że ktoś nas słucha. Założę się, że w całym kontyngencie tylko Olszewski i dowódca mogliby zorganizować podsłuch komórki. No i w ogóle… Ten facet wiedział o sprawach, o których nie powinien wiedzieć. I załatwił samolot. W amerykańskim filmie to nic takiego, ale u nas… Może to paranoja – powiedziałem, patrząc wprost w niebieskie oczy. – Chciałbym, słowo honoru. Ale jeśli nie… Słuchaj, ja wiem, jak funkcjonuje nasze wojsko. Nikt, żaden oficer, nie posłałby za nami trzech ludzi w samochodzie pancernym. Na wariata, na pole minowe, na podstawie wziętych nie wiadomo skąd oskarżeń. Coś tu śmierdzi jak stado zdechłych skunksów. Co robiły natowskie pociski w ciele Any? Skąd ci spod Jeżynowej Górki wiedzieli, że się tam zjawimy? I dlaczego ktoś poderżnął gardło wartownikowi, z którym akurat chwilę wcześniej pieprzyła się Jovanka? To…
– Nie pieprzyłam się z nim!
Zrobiła się pąsowa, ale krzyczała szeptem i nie próbowała się podrywać, co skończyłoby się potrząsaniem gałęziami. Naprawdę miała klasę jako towarzysz broni.
– Jeśli wezmę cię na ręce i wyjdę z lasu – zignorowałem ją – to w najlepszym przypadku Jovanka będzie się musiała pieprzyć przez najbliższe kilkanaście miesięcy. Do pogrzebu córki. – Nie musiałem spoglądać w bok, by stwierdzić, że Jovanka dla odmiany blednie. – Ja pójdę siedzieć, na razie w areszcie, ale cóż to za różnica… To w przypadku, jeśli wszystko jest w porządku. Bo jak nie… – Zrobiłem przerwę. – Cóż, w akcjach antyterrorystycznych zakładnicy często giną od przypadkowej kuli. Nie chcę histeryzować, ale Jovanka to żaden świadek, bo oficjalnie zeznała policjantowi, że ze mną sypia. Pozostajesz ty i Błażejski. Gdyby nawet machnął ręką na posadę i zeznał prawdę, zaraz wywlekliby mu strzelaninę na Jeżynowej Górce. Uratowaliśmy go, ma dług wdzięczności, czyli nie jest obiektywny. Pomijam fakt, że ktoś, kto mnie wrabia, pewnie nie wie o jego udziale i nie uwzględnia go w planach. Ciebie raczej powinien wziąć pod uwagę. Słyszałaś: obie jesteście porwane. Jeśli zginiesz, na wieki wieków pozostaniesz ofiarą szaleńca. Mam zresztą niezły motyw, by cię wykończyć, i to akurat tutaj.
– Mój artykuł – zdobyła się na słaby uśmiech.
– Mądra dziewczynka. – Była szczupła z natury, a teraz, gdy krwotok i cierpienie wyssały barwy z jej twarzy, nieco dziecięce oczy zrobiły się jeszcze większe, ujmując jej kilka lat.
– Chyba jest sposób – usłyszałem nieco chrapliwy głos Jovanki. – Ja pójdę. Albo mnie kropną, albo dojdę. A jak dojdę, to wyłożę każdemu z osobna, co się dzieje i dlaczego mają trzymać łapy z daleka od broni.
– Jest niestety problem natury technicznej – zauważyłem spokojnie. – To pół kilometra odkrytej przestrzeni. Milo Nedić miał przewagę liczebną, moździerze i co najmniej jeden czołg, a też gówno zdziałał. Ta góra to forteca. Jeżeli ktoś za nami szedł, a zakładam, że szli wszyscy, to teraz jest gdzieś nad nami. Pewnie wyznaczyli snajpera do pilnowania tych łąk wokół Pecinaca. Kto wie, może nawet sławnego Rzeźnika z Glavy? Wytkniesz nos z lasu – i mogiła.
– Zaryzykuję.
– Nie – wyprowadziłem ją z błędu. – Chyba że umiesz chodzić na samych pośladkach. – Uniosła pytająco brwi. – Wyrwę ci nogi z tyłka, jak tylko spróbujesz.
Patrzyła mi w oczy, więc uwierzyła. Była też mądrą, rzeczową kobietą, toteż ograniczyła się do pytania.
– No to co zrobimy?
W połowie drogi na szczyt wiedziałem już, że Błażejski mówił prawdę. Żołnierzy było trzech i wszyscy poszli tędy. Przy okazji mierzenia patyczkiem ich śladów dokonałem jeszcze jednego odkrycia.
– Nie powiem, by byli ostrożni – podzieliłem się nim z Jovanką w czasie któregoś z odpoczynków. Musieliśmy zatrzymywać się często: nasi poprzednicy parli ku szczytowi niczym pluton czołgów po najkrótszej, a tym samym najtrudniejszej trasie.
– Trochę ich rozumiem. To średnia frajda iść tak po odciskach czyichś butów i czekać, aż ten z przodu poleci do nieba. Człowiek czuje się gnojkiem i egoistą.
Trasa była ciężka, chwilami musieliśmy posuwać się na czworakach i z dziesięć razy zjeżdżaliśmy na kolanach i łokciach po wilgotnym lub osypującym się stoku. W ośmiu przypadkach na te dziesięć glebę ze skał Pecinaca zdzierała Jovanka.
– Boli cię noga? – Późno, bo późno, ale dopatrzyłem się czegoś nienaturalnego w sposobie ustawiania przez nią lewej stopy. – Czekaj… Jesteś na bosaka?! Nie widzę skarpet.
– Z Dorotą jakoś sobie poradziłeś. – Minęła mnie i wysunęła się na czoło. – Chociaż jest bez kawałka nogi, o morale nie wspominając.
– Myślisz, że zrobi coś głupiego? – Od początku się tym gryzłem, więc dość łatwo dałem spokój skarpetom.
– Zdrową pewnie byś przekonał. Ale założę się, że jeśli ci trzej pojawią się przy wozie przed nami, wyczołga się z zarośli i zacznie krzyczeć, by zabrali ją do szpitala. Nawet jeśli wierzy, że mogą ją zawieźć całkiem gdzie indziej.
Cóż, mieliśmy podobny pogląd na sprawę.
– A ty? – zapytałem kilkanaście metrów wyżej. – Myślisz, że…?
– Ja ci ufam.
Załatwiła mnie tą deklaracją, zwłaszcza że nie brzmiało to jak zdawkowa uwaga. Zamilkłem na długi czas. I to nie ja przerwałem milczenie.
– Stój – rzuciła ostrzegawczo. Patrzyła gdzieś w dół i w prawo, raczej w żadne konkretne miejsce. Nie znalazłem odpowiedzi na najważniejsze z pytań, znalazłem natomiast skarpety, a dokładniej: mały fragment jednej z nich. To było to wilgotne coś, utrzymujące jej włosy w kupie.
– Chyba kogoś słyszałam.
Padła nagle na bok. Ja nie. Łysiejący mężczyzna w kraciastej koszuli przeciętej szelkami plecaka pojawił się za blisko, by dało się liczyć na jego gapiostwo. Szedł wolno, rozglądał się, a w dłoniach zaciskał kałasznikowa. Gdybym się spóźnił albo nie dość dokładnie zlał z tłem, raczej nie dałby mi szansy naprawienia błędu. Strzeliłem więc.
Strzał był dobry, bo faceta błyskawicznie wygięło do tyłu, ale i zły, bo poniosło go nie metr, ale całe dziesiątki metrów dalej. Spadał, łamał krzaki, walił głową w pnie – i nie zatrzymywał. Razem z prawie całym zapasem amunicji. Nie miałem nawet pewności, czy nie pociągnął za sobą karabinu.