Выбрать главу

– Leż! – Mój szept zabawnie kontrastował już nie tylko z hukiem wystrzału, ale choćby z hałasem, jaki wywoływało staczające się ciało.

Wiedziałem jednak, co robię. Przekonałem się o tym, będąc w połowie drogi do miejsca, gdzie kula spotkała się z celem. Ktoś, kto szedł na lewo od zabitego, usłyszał mnie, zapytał o coś i niemal od razu zaczął strzelać. Padłem na brzuch. Nie czekając, aż skończy ostrzeliwać przypadkowe krzaki, popełzłem dalej. Załadowany do pełna magazynek karabinu stwarzał jakąś szansę udanego odwrotu; z nagantem mogłem liczyć głównie na cud. Zanim dotarłem do karabinu – pozostał na miejscu, nie spadł śladem właściciela – las wokół mnie ostrzeliwano już z trzech luf. Jeden z Bośniaków przytargał na Pecinac regularny karabin maszynowy i wywalił w otaczający mnie hektar stoku chyba całą dwustunabojową taśmę.

Odwzajemniłem się jedną kulą i odczołgałem do Jovanki, sprytnie ukrytej w wykrocie. Wcisnąłem jej rewolwer i wskazałem kierunek – góra, prawo. Czołgaliśmy się, czasem przeskakiwaliśmy od drzewa do drzewa, lecz nie udało nam się oderwać od prześladowców. Posuwali się za nami, raz po raz próbując oskrzydlenia. Wystrzelałem jedenaście spośród trzydziestu naboi, a zyskałem tylko odroczenie egzekucji. No i policzyłem ich – pozostało czterech.

Nie wiem, jak udało nam się przetrwać. Raczej nie dzięki mojemu desperackiemu manewrowi, który sprowadzał się do nieoczekiwanej zmiany kierunku i skrytego podejścia w górę i na lewo. Zostaliśmy wypatrzeni i ktoś idący dołem omal nie odstrzelił Jovance głowy. Musiałem odpowiedzieć trzema strzałami i cały manewr diabli wzięli. Tak przynajmniej sądziłem, dopóki pełznąca przodem Jovanka nie wydała zduszonego sapnięcia.

– Trup.

Mężczyzna, już nie pierwszej młodości, oberwał w tył głowy. Trzymał niemiecki karabin G3 w wersji ze stałą kolbą, sam jednak raczej nie był made in Germany - rodowici Niemcy rzadko noszą złote łańcuszki z półksiężycem.

– Muzułmanin. – Jovanka złapała za pas z magazynkami w tym samym momencie, co ja karabin. Rzuciłem: „Wiejmy stąd”, poprzedziłem skok dwoma wystrzałami i poderwałem się na nogi. Pobiegliśmy, coraz szybciej i szybciej, waląc się na czerwone z wysiłku twarze, dopiero gdy zabrakło nam tchu w piersiach.

Taras był porośnięty niewysokimi krzaczkami i na tyle poziomy, że kojarzył się z poletkiem nad jakąś górską wioską w Chinach. Może dlatego tak ostrożnie do niego podchodziłem – bo przywodził na myśl cywilizację i ludzi. Większy wpływ miał chyba jednak brak lasu po bokach. Po raz pierwszy od wejścia na Pecinac tak dobitnie dała się odczuć wysokość góry: miałem wrażenie, że mógłbym stąd obejrzeć Adriatyk. Było pięknie, tyle że i bez lornetki szybko odnalazłem rozsypaną po polu gromadkę ludzików, będących pododdziałem Wojska Polskiego.

– Ostrożnie – poinstruowałem Jovankę. – Mają lornetki.

– Myślisz, że słyszeli strzały? – sceptycznie oceniła odległość.

– Tamci nie – przyznałem. – Ale czort wie, gdzie są inni. Założę się, że otoczyli górę.

Przewiesiła kałasznikowa przez plecy, więc teraz, dysponując dodatkową parą wolnych kończyn, bez trudu dotrzymywała mi tempa, niezależnie jednak od swobodnych czy zajętych dłoni oboje praktycznie nie zareagowaliśmy na narastający świst. Alarm w moim mózgu włączył się, gdy było już po wszystkim, a górą śmigały kawałki żelaza. Huknęło imponująco, ale na szczęście po drugiej stronie zarośli, i to one wzięły na siebie główny impet.

Nie wyglądało to na atak – trudno chybić aż tak, rzucając granatem. Oddaliliśmy się też zbytnio, by przypisywać eksplozję jakiejś ogłupiałej ze starości minie. No i nikt nie strzelał. Nie rozumiałem tego. Dzwoniło mi w uszach, co sprawiło, że zignorowałem słabiutki, zgrany z szumem lasu odgłos. I dopiero szybko zbliżający się gwizd otworzył mi oczy.

– Padnij! – Ograniczyłem się do dawania dobrego przykładu – płasko na brzuch, ręce wokół głowy. Spod ramienia udało mi się dostrzec, że Jovanka skopiowała moją pozycję – zaraz potem grzmotnęło. Tym razem słup ziemi wytrysnął w niebo dużo bliżej – tyle że poza krawędzią tarasu.

– Wiejmy stąd! – Zdążyliśmy odskoczyć na dobre trzydzieści kroków, kiedy dogonił nas gwizd numer trzy. Byłem zbyt ostrożny i pociągnąłem Jovankę na ziemię trochę za wcześnie. I niepotrzebnie, jako że celowniczy wyciągnął błędne wnioski z pierwszego pudła i poprawiał w niewłaściwym kierunku. Dopiero kiedy kolejny granat rozerwał się poniżej tarasu, przyszło mi na myśl, że kierunek jest wprawdzie niewłaściwy, ale zgodny z logiką.

– Myślą, że uciekamy do lasu! – Z rozpędu krzyknąłem i dopiero potem uwzględniłem fakt, że ostrzał jest rzadki i przez to mało hałaśliwy. – Palant ze mnie. Widziałem ten moździerz; powinienem wcześniej…

– Moździerz? – Uniosła się na łokciach, jakby chciała sprawdzić.

– Mamy parę sekund – rzuciłem, podrywając się. – Muszą przeładować. Głowa nisko i za mną.

Rozrywając się dziesięć metrów od nas, piąty pocisk mógł, ale nie musiał wyrządzić nam krzywdy. Gdyby posługiwać się normami artyleryjskimi, przynajmniej jedno z nas powinno oberwać, jeśli nie przy pierwszym, to przy którymś z kolejnych wybuchów. Zwłaszcza że dzieliły je półsekundowe pauzy i choć zdążyłem skręcić ku wyskakującej zza krzaka szczelinie, było po całej salwie, nim dolecieliśmy do jej dna. Przeżyliśmy, bo każda broń cechuje się niezależnym od wycelowania rozrzutem, a te, które posyłają pociski seriami, mają ów rozrzut większy. Gdyby cała czwórka granatów spadła tam, gdzie pierwszy, raczej nie obeszłoby się bez ran.

Nie próbowałem wychylać się z dziury. Kanonierzy byli dobrze wyszkoleni, jak na spadochroniarską elitę przystało, więc szybko załadowali następną kasetę i posłali w niebo kolejną czwórkę granatów. I jeszcze jedną. I jeszcze. Po jakimś czasie przestałem liczyć. Wybuchami rzucało bez ładu i składu po całym tarasie; w każdej chwili któryś z pocisków mógł wylądować tuż obok nas. Piekło niepewności trwało jakąś minutę. Zmarnowałem następne pół minuty na dziwienie się, że to przeżyłem. Wyglądać na zewnątrz nie zamierzałem. Co najmniej z dwóch powodów. Pierwszy był oczywisty: chmura zmielonego listowia, dymu i pyłu ograniczała widoczność do kilkunastu metrów. Drugim była mieszanina bólu i strachu. Zeskoczyłem fatalnie, wprost w wąskie pęknięcie, i choć na jakiś czas zapomniałem o uwięzionej kostce, wiele wskazywało na to, że złamałem kość.

– Marcin? – Jovanka była już na górze, ale wystarczył jej jeden rzut oka, by znaleźć się z powrotem przy mnie. – Co ci jest?

Mnie też wystarczył jeden rzut: wystraszyłem ją swym bezruchem.

– Noga – zdobyłem się na uśmiech. – Ale jest coś ważniejsze…

Przerwała mi, biorąc mnie pod pachy i przesuwając jak jakiegoś smarkacza, by zmniejszyć napięcie mięśni. Potem, z delikatnością dorównującą poprzedniej stanowczości, wsunęła dłoń w szczelinę.

– Boli? Patrz mi w oczy. – Miała w tej chwili autorytet pani z przedszkola, więc usłuchałem, choć niełatwo zmagać się ze łzami, spoglądając kobiecie w twarz.

– Tro…ssss… – zassałem powietrze. – No dobrze: boli. Ale chyba nie jest złamana.

– Pięknie. – Ostrożnie położyła moją stopę. – Tego nam brakowało. Daj ręce. Zobaczymy, czy możesz stać.

Dałem ręce. Po to, by energicznym szarpnięciem sprowadzić ją z powrotem do pozycji kucznej.