– Co? – Rozejrzałem się, najpierw po lesie z prawej. W postawie dziewczyny dostrzegłem coś z czujnego zwierzątka. Węszyła, angażując się aż tak, że zamknęła oczy. – Obiad? – zażartowałem smętnie. Skręcało mnie z głodu.
– Nie czujesz?
Przykucnąłem, zwilżyłem dłoń.
– Fakt. Siarka czy coś takiego… – Wzruszyłem ramionami. – Cóż, woda mineralna. Jak to w górach. Chodź.
Nie poruszyła się. Była nienaturalnie blada, ale zaskoczyła mnie trochę później, cofając się jak ktoś, na kogo oczach wijąca się dołem tasiemka wody zmieniła się w żywego węża.
– Co jest? – Posłałem jej słaby uśmiech. – Tu nie ma mostu.
Przeniosła gwałtownie wzrok z wylotu szczeliny na mnie.
– Słucham?
– Żartuję – wyjaśniłem. – No wiesz: „Nigdy więcej przez most”.
Zmarszczyła brwi, choć błysk zrozumienia w jej oczach powstrzymał mnie przed wyjaśnianiem, kto i kiedy to mówił. Pamiętała.
– Nie, tamto to… – Nie kończąc, podeszła do dziury, z której wypływał strumyk. Ugięła kolana i zajrzała do środka.
– O co chodzi? – zapytałem cicho. Długo nie odpowiadała, próbowała coś dostrzec w idealnej czerni kamiennej dziury. W końcu jednak się podniosła i wzięła do ręki oparty o skałę karabin.
– Nie wiem. – Miała w oczach pustkę i trochę mroku, w który się tak intensywnie wpatrywała. – Coś… Mam wrażenie, jakbym znała to miejsce. – Odetchnęła głębiej i z wyrazem determinacji spojrzała mi w twarz. – Masz tę latarkę?
– Jezu, chyba żartujesz… Idziemy.
Ja nie żartowałem. Natychmiast to wyczuła. Kiwnęła pokornie głową, chwyciła karabin i poszliśmy dalej.
Ogromna łąka była zupełnie niewidoczna z dołu: przesłaniała ją krawędź tarasu i korony rosnących niżej drzew. Kojarzyła się niemal z boiskiem, ale zamiast boiska Jugosłowianie wznieśli tu maszt przekaźnika telewizyjnego. Jego resztki walały się po ziemi niczym wręgi roztrzaskanego żaglowca, przemieszane z cegłami i płatami tynku, stanowiącymi niegdyś ściany niewielkiego budynku aparatowni. Domek stał dalej od brzegu łączki, więc artyleria nie skosiła go tak równo i w niektórych miejscach mury miały nawet metr wysokości.
Obła skalna ściana, zamykająca przestrzeń od wschodu, była dużo wyższa. Posuwaliśmy się wzdłuż niej, więc nie dało się czynić dokładnych porównań, ale na pewno nie mierzyła mniej niż dwadzieścia metrów. W porównaniu z ogromem skalnego masywu czerniejące naprzeciw ruin wyloty jaskiń wydawały się maleńkie. Może nawet byśmy je minęli, nie zauważając różnicy między parą nisko położonych otworów a tuzinami podobnych nisz, szczelin i szczerb po oderwanych głazach, które napotkaliśmy wcześniej. Trudno jednak nie wyczuć pustki za plecami, kiedy się niemal szoruje łopatkami po ścianie. A my trzymaliśmy się jej prawie dosłownie. Kamienie, które od wieków spadały z góry, tworzyły wolny od min pomost, a w razie czego mogły posłużyć jako namiastka okopu. Z jakiegoś powodu czułem, że to miejsce pachnie kłopotami.
Nad większym otworem tkwił w skalnej ścianie przypominający stalową strzałę czołgowy pocisk przeciwpancerny, dość absurdalny w tym miejscu. Śladów po ostrzeliwaniu Pecinaca amunicją odłamkowo-burzącą było niewiele, ale kiedy zacząłem uważniej patrzeć pod nogi, dopatrzyłem się paru większych kawałków rdzawego żelastwa, a bliżej jaskiń nawet jakiegoś pogiętego stabilizatora.
– Sułtan gdzieś chyba mieszkał przez te lata. – Wyjąłem latarkę, ale jej nie włączyłem. Słońce powoli szykowało się do snu, a to było zachodnie zbocze. Kiedy stanąłem naprzeciw otworu, mój wzrok sięgnął nadspodziewanie daleko bez posiłkowania się sztucznym oświetleniem. Może dlatego, że wnętrze pomalowano na biało.
Dziura, przy której stałem, przypominała szerokie okno, umieszczone niecały metr nad ziemią. Dało się tędy przecisnąć do środka, ale nie po to wymyślono drzwi, by ludzie wchodzili oknami. Przeszedłem parę kroków i przez dużo większy otwór wkroczyłem do jaskini.
Niemal od razu serce podeszło mi bliżej gardła. W jednej z nisz stał ni to worek, ni plecak, sprawiający wrażenie nowego. Rozglądałem się, prowadząc lufę śladem spojrzenia. Nic, cisza i pustka. Podłoże upstrzone było drobnymi odchodami, może ptaków, może nietoperzy. Ktokolwiek zostawił plecak, nie zamieszkiwał tutaj.
Jaskinia miała ze trzydzieści metrów z lewej w prawo, o połowę mniejszą głębokość, wysoko zawieszone sklepienie i odgałęzienia. Większość okazała się niszami, w najlepszym razie głębokimi, ale na południowym końcu, za zakrętem, znalazłem coś zbliżonego do korytarza. Kojarzył się z kopalnianym, i to nie dlatego, że opadał, a w ścianach tkwiły kikuty wypalonych pochodni. Przemysłowym dziurawieniem matki ziemi pachniało co innego: stojące pośrodku urządzenia.
– Marcin? – Pociemniało: Jovanka stanęła w drzwiach. – W porządku?
Pokuśtykałem na wysokość niszy z plecakiem, oglądając uważniej ściany. Byłem już pewien, czego szukam, więc poszło łatwo.
– Nie wiem – powiedziałem szczerze. – Coś mi mówi, że trafiliśmy aż za dobrze.
Podszedłem do plecaka i uniosłem pokrywę. Na wierzchu leżała zaskakująco ciężka kasetka z gatunku tych, których używa się w małych sklepach do przechowywania pieniędzy. Bez przekonania pociągnąłem za uchwyt. O dziwo, wieczko ustąpiło.
Wewnątrz nie było kosztowności. Prawdę mówiąc, nie oczekiwałem ich, ale i tak zrobiło mi się trochę nieprzyjemnie. Plecak wypełniony był ładunkami minerskimi, podobnymi do stosowanych w górnictwie. W skrzynce, o centymetry od kilkudziesięciu kilogramów uśpionej śmierci, jak gdyby nigdy nic połyskiwały tulejki spłonek. Było ich dużo, więcej niż ładunków w plecaku. Gdyby któraś wybuchła…
– Co tam jest?
Obejrzałem się. Jovanka była czarną sylwetką, obramowaną złotoczerwonym blaskiem słońca. Oglądana pod postacią cienia wyglądała fascynująco. Chłonąłem proporcje między łydkami, talią, ramionami i całą resztą składających się na kobiecą figurę krągłości, ale przy okazji dokonałem też spóźnionego odkrycia. W tle, poza szczątkami budynku i ciemnym błękitem, dostrzegłem leżący obok ruin niemowlęcy wózek. Bardzo egzotyczny w tym miejscu.
– Materiały wybuchowe. – Z wysiłkiem uwolniłem się od wizji Jovanki pchającej coś takiego w zwiewnej sukience, sandałach, gdzieś pośrodku Plant. – Widzisz te dziury w ścianach? Tam dalej stoi sprężarka, generator i młot pneumatyczny. Mnóstwo ciężkiej roboty w to włożono – musnąłem najbliższy otwór.
– Sułtan – powiedziała cicho. – Mieszkali tu, prawda?
Przecisnąłem się obok niej. Szybko, ale chyba zdążyłaby się cofnąć i pozbawić mnie okazji do sprawdzania, jak miękka jest pod koszulą. Nie cofnęła się.
– Wylot drogi – wskazałem południowy koniec łąki. – Zanim ją zaminowali i w paru miejscach wysadzili, dało się tędy dowozić zaopatrzenie. Jaskiń nie widać z dołu, a widok stąd jest świetny. Tak… myślę, że właśnie tu mieli główną bazę i punkt dowodzenia. To chyba jedyne miejsce na górze, w którym mogą lądować śmigłowce. – Skończyłem z teorią i przeszedłem do praktyki, łapiąc Jovankę za rękę. – Chodź. Wynosimy się stąd.
– Co? – Była niemile zaskoczona. – Tak po prostu?
– Oby to było proste. – Pociągnąłem ją lekko, bo na porządne pociąganie stać jedynie dwunożnych. – Bo ci faceci idą być może właśnie tutaj.
Powstrzymała się od dyskusji. Już miałem sobie pogratulować autorytetu, ale za pierwszym krzakiem przegrodziła mi drogę z na poły pokorną, na poły buntowniczą miną.
– Chcę wrócić nad ten strumyk – oznajmiła.
– I co? Wykąpać się?
– To – wskazała kierunek, z którego przyszliśmy – nie wyglądało na wojskową kwaterę. Może przedsionek, ale na pewno nie główne koszary. – Uniosłem brwi. – Jaskinia ciągnie się dalej, prawda? Dlaczego nie poszedłeś tym korytarzem?