Выбрать главу

– Nie ma dna – wydyszała mi wprost do ucha, po czym boleśnie w to ucho zdzieliła, przeciągając do przodu karabin. Magazynki odczepiliśmy już wcześniej, więc nim zdążyłem zaprotestować, rozłożyła kolbę i wepchnęła kałasznikowa w kałużę.

– Zgłupiałaś? – Zignorowałem fakt, że wprawdzie pod kątem, ale karabin wszedł cały i pociągnął jeszcze spory kawałek ręki. – Co ty kombinujesz?

– Tam jest przejście. Taki… syfon.

– Chyba nie chcesz…? – Aż mną zatrzęsło. – O nie… Nic z tego. Nawet o tym…

– Ja pójdę – oblizała nerwowo usta.

– A myślałaś, że ja?! Całkiem ci odbiło?! Nikt nie będzie się pchał do tej dziury! Nikt, rozumiesz?! Jezu, chcesz się utopić w czymś takim?!

– Nie chcę. Ale czuję, że to miejsce… No, po prostu muszę sprawdzić, co tam jest. Nie bój się – zdobyła się na mizerny uśmiech. – Mam czym oddychać.

– Jesteś nienormalna – wymamrotałem. Nie chciało mi się wierzyć, że w takiej chwili przechwala się biustem.

– Tyle czasu potrzebowałeś, by to zauważyć? – Nagle uśmiech ustąpił śmiertelnej powadze. – Nie da rady się obrócić, dlatego wejdę przodem. Minutę pod wodą wytrzymam, więc liczę do dwudziestu i wracam. Słyszysz? – Kiwnąłem głową, chyba z mało przekonującą miną. – To ważne. Mam dwa razy więcej czasu na odwrót. Zdążę. Więc gdyby mnie nie było, nie pchaj się na ratunek. No… w każdym razie głęboko.

– Masz to jak w banku – zapewniłem ponuro. – Już teraz sikam ze strachu.

Przyglądała mi się jakiś czas, choć oboje wiedzieliśmy, że jest to czas zmarnowany. Oddałbym duszę, by być na zewnątrz, choćby po to, by walczyć z całymi batalionami czekających tam muzułmańsko-polskich zabójców. A ona po prostu gapiła mi się w twarz. Kiedy się poruszyła, myślałem, że to już. Nie oczekiwałem, że mnie pocałuje. Poczułem ciepło jej ust na styku moich własnych z nosem i policzkiem. Krótki, wieloznaczny pocałunek. Ale i taki potrafi oszołomić.

Prawie nie zauważyłem, kiedy przeczołgała się po mnie i powoli, w stylu charakterystycznym dla korkociągów, wkręciła ciało w wypełniony wodą otwór – syfon był tu cholernie ciasny. Dopiero gdy czerń połknęła zelówki jej butów, uświadomiłem sobie, że być może widziałem ją ostatni raz.

– Jest szalona – dobiegł z tyłu stłumiony głos Mila. Ustasz nic nie powiedział. Piszczał jak oderwany od matki szczeniak.

Zacząłem liczyć. Za szybko, więc wziąłem się w garść i spróbowałem jeszcze raz. Od czasów przedszkola nie miałem z tym tylu problemów. Czas bez Jovanki biegł jakoś inaczej.

– Idę – wymamrotałem w którymś momencie. Uniosłem się i od razu wylądowałem na brzuchu, szarpnięty zręcznie za nogę. Na szczęście tę zdrową: Milo jako jedyny zachował trzeźwy osąd sytuacji.

– Nie teraz. Zablokujesz jej drogę.

Trochę później – może z pół stulecia – przekonałem się, jak wiele mu zawdzięczam. Woda zaczęła się poruszać, ale nic poza tym. Jovanka była gdzieś blisko – i wciąż tam pozostawała.

– Wyciągaj!

Nie musiał powtarzać. Zanurkowałem po uda w zimnej jak lód idealnie czarnej wodzie i niemal natychmiast dostałem po palcach czymś twardym i szarpiącym się gwałtownie. But. Złapałem go i odpychając się od ścianek syfonu wolną ręką, centymetr po centymetrze popełzłem do tyłu. Wyciągając głowę, miałem w płucach już tylko wspomnienie po tlenie. Miałbym wodę, gdyby nie Milo. Robił dla mnie to, co ja dla Jovanki: ciągnął z całych sił, ratując przed utopieniem.

Leżeliśmy potem, dysząc i dygocąc z zimna. Może dlatego tak łatwo mi przyszło użycie piersi dziewczyny w charakterze poduszki: oboje potrzebowaliśmy ciepła. Nie miałem wyrzutów sumienia. Nie pluła wodą, a oddychać faktycznie miała czym.

– Dzięki. – Raczej nie była w szoku, bo pamiętała, by przejść na rosyjski.

– Wracamy – powiedziałem stanowczo. – Nie pozwolę ci więcej…

– Nastraszyłam was? – zgadła. – Przepraszam. To dlatego, że właśnie nie chciałam straszyć. Miała być minuta; pomyślałam, że jak nie wrócę… Powinnam się odwrócić. To nie jest trudne przejście, ale tyłem…

– Obrócić się?

– Tam jest wolna przestrzeń. Powietrze. – Jej oczy lśniły z podniecenia. – Naprawdę. Woda to żaden problem. Dziecko sobie poradzi.

– Dziecko może – zgodziłem się. – Bo się obróci. Ale tobie mało brakowało.

Wiedziałem, że zacznie mnie przekonywać, iż śpiewająco pokona syfon. Pomyliłem się.

– Jeśli nie wierzysz, idź sam – powiedziała dziwnie normalnym głosem. Chyba trochę wytrzeszczyłem oczy. – Mogę ryzykować, moje dziecko. Ale chyba wiesz, że ciebie bym nigdy nie wpakowała w studnię bez wyjścia. Wiesz, prawda?

Nie byłem jej dzieckiem, więc nie mogłem wiedzieć. Ale nie miało to znaczenia. Owinąłem latarkę w foliowy worek, posłałem Milowi krzywy uśmiech i zanurkowałem w syfonie.

Okazał się szerszy, niż myślałem, i gdyby nie fakt, że metr pod taflą wody skręcał ostro w górę, poruszanie się byłoby faktycznie łatwe – pomijając aspekt psychologiczny. Jovanka przetarła szlak, więc jakoś nie wpadłem w panikę – ale tylko dlatego. No i może jeszcze z powodu węższych bioder. Wynurzyłem się z zapasem powietrza w płucach. Było mi zimno, ale musiałem zafundować sobie krótką przerwę. Dopiero potem odpakowałem latarkę.

Pół metra nade mną syfon ulegał spłaszczeniu do przekroju typu „szczerbata szczęka”. Zapłakałem w duchu na myśl o solidnym, polowym mundurze, którego nie miałem, i zacząłem przeciskać się na drugą stronę. Po raz pierwszy, odkąd zeszliśmy pod ziemię, było to dosłowne przeciskanie się, pełne wydechów, rozpaczliwych skrętów i bólu dartego naskórka. Z koszulki, która już przedtem ucierpiała, zostały symboliczne strzępy, no i pierwszy raz w życiu wydepilowałem sobie lewą pachę.

Ale warto było. To znaczy – z pewnego punktu widzenia.

Pierwsza pojawiła się Jovanka, ale zanim przecisnęła górną połowę swych krągłych wdzięków przez najeżoną kamiennymi zębiskami paszczę, woda w dole zagotowała się ponownie i między kolanami dziewczyny ukazała się głowa Mila. Może coś wyczuł. Ona nie spodziewała się chyba niczego. Położyłem latarkę tak, by świeciła w inną stronę, ale dziewczyna dość szybko się zorientowała, że nie jesteśmy sami. Po tej stronie szczęki korytarz był obszerniejszy, lecz spojrzenie automatycznie biegło w jednym, z góry określonym kierunku. Pomagałem Jovance przewlec ciało przez szczelinę, więc natychmiast wyczułem jej zesztywnienie. Delikatnie ją odsunąłem, by nie blokowała Mila. Wyjąłem zapalniczkę z fiolki po lekach.

– Szybko, jeśli można – zaczął Milo. – Ustasz jest…

Nie dowiedziałem się, jaki jest Ustasz. Za wcześnie dostrzegł szkielet. Trudno było go nie spostrzec. Coś, co objadało tu trupy, wykonało kawał solidnej roboty, ale tego, co pozostało, było mimo wszystko dużo. Sklepienie czaszki sąsiadowało ze ścianką niecki, do której wpadał potok. W mule, jak zabetonowany, tkwił koniec warkocza. Trup był kiedyś kobietą, i to raczej młodą. Nie to jednak robiło największe wrażenie, lecz sposób, w jaki dziewczyna umarła.

– Półcalówka – orzekł Milo po wyjątkowo długiej chwili powszechnego milczenia. – No cóż, przynajmniej nie bolało.

Przyznałem mu rację. Dobrze ulokowany pocisk kalibru 12,7 mm wystrzelony z wojskowego karabinu dokonuje takich spustoszeń, że czynności życiowe ustają błyskawicznie. A ten ulokowano lepiej niż dobrze: w samym środku głowy. Po wszystkim zaciśnięte na lufie dłonie nie wypuściły karabinu i koniec stalowej rury nadal tkwił tam, gdzie na początku, czyli w szeroko otwartych ustach dziewczyny.