Выбрать главу

– Sama… – Jovanka przełknęła ślinę. – Sama to zrobiła?

– Zdjęła but – wskazałem gumowiec – i skarpetę.

Zaparty o kamienie karabin – chyba amerykański mcmilan – kopnął potężnie i palec lewej stopy dziewczyny wypadł z pętli osłony spustu. Układ wypełnionych kośćmi nogawek złachmanionych spodni wskazywał, że przed śmiercią dziewczyna oplatała kończynami karabin jak dającego jej rozkosz kochanka. Może dlatego, że tak to właśnie należało robić, chcąc być pewnym rezultatu, a może dlatego, że to niemal półtorametrowe paskudztwo faktycznie podarowało jej najsłodszą z doznanych w krótkim życiu rozkoszy: odejścia w wolny od bólu niebyt.

Na niskiej półce skalnej stały ogarki czterech świec. Wyjąłem osadzoną wyżej pochodnię i, ku własnemu zdziwieniu, bez większego problemu zapaliłem.

– Chodźmy – rzuciłem szorstko. – Ustasz się tam na śmierć zapiszczy.

– Tak po prostu? – Jovanka nie poruszyła się, wpatrzona w szczątki samobójczyni. – Nie obchodzi cię, co tu się stało?

– Obchodzi. I dlatego musimy iść dalej. Ona umarła, bo nie mogła albo nie miała odwagi nurkować w syfonie. Pytanie, dlaczego musiała to robić.

– Nie mogła – zawyrokował Milo. Jak na gliniarza przystało, przykucnął nad zwłokami i już po paru sekundach wypatrzył to, co najważniejsze. – Była ranna. – Uniósł dolny brzeg swetra i zademonstrował resztki opatrunku. – Brzuch. Paskudna śmierć. I tak długo się trzymała – zerknął na kałuże stopionego wosku. – Póki światła starczyło. Możesz dać latarkę? Są rude, prawda? – Dotknął warkocza. – Nie dam głowy, ale to może być Savka Nedelkovska. Nasza sanitariuszka. Zaginęła, gdy miała dwadzieścia pięć lat. Rok przed rozejmem. Poszła po rannego i nikt jej więcej nie widział.

Podniósł leżącą obok świec torbę. Była nieduża, wojskowa. Wewnątrz dostrzegłem parę naboi do mcmilana, jakieś skarpety, podkoszulek, rdzawą blachę konserwy. Kiedy Milo wstawał, o podłogę stuknęła mała olejarka.

– Walczyła po waszej stronie? – upewniłem się. Skinął głową. – I raczej nie przeszła na drugą?

– Studiowała – powiedział trochę nie na temat. – Była inteligentna, silna i samodzielna.

– To tak jak ty – uśmiechnąłem się do Jovanki. – Musisz być Serbką. No, chodźcie. Ta biedaczka na pewno nie była ojcem Oli.

Dalej było lepiej: nie tylko wysoko, ale i szerzej. Przebrnęliśmy sięgające kolan rozlewisko i po wyłożonych deskami schodkach wspięliśmy się dwa metry wyżej. Musiał to być odpowiednik wodopoju, czego dowodził drewniany pomost pod stopami i kilka plastikowych wiader, walających się dookoła. Potem ciąg jaskiń się rozwidlał po raz pierwszy. Po lewej widać było spory magazyn: wysokie sterty okrytych brezentem przedmiotów różnego kształtu i wielkości. Suche w tej chwili błoto, oblepiające narzuty, dowodziło, że podwładni Sułtana wiedzieli, co robią, dublując kilkudziesięciometrowy, na pozór supersolidny strop. Jak wiele jugosłowiańskich gór, Pecinac przeciekał niczym dobre sito.

Po prawej znajdowała się sypialnia żołnierska. Jak na jaskiniowe warunki – niemal luksusowa, choć teraz oczywiście zdewastowana przez czas, kurz i wilgoć. Łóżka, eleganckie szafy, przerobione na stojaki na broń, dwa wielkie telewizory, piramida odtwarzaczy i magnetowidów, kolumny, wieża stereo, chyba ze trzy metry bieżące kaset z filmami i drugie tyle nagrań muzycznych, książki, kolorowe magazyny, trzy komputery… Jak na dwudziestoparoosobowy pluton, który tu kwaterował, miejsca i sprzętów było naprawdę dużo.

– Zajrzyjmy pod te plandeki – zasugerował Milo. Oczekiwałem widoku skrzyń z amunicją, miałem więc dość głupią minę, kiedy spod folii zalśniła ekranami cała bateria monitorów komputerowych. Bliźniaczy wygląd urządzeń podpowiedział mi, że trafiły tu prosto ze sklepu. Sondowaliśmy w paru innych miejscach i niemal wszędzie znajdowaliśmy przedmioty używane, które z gromadką monitorów łączyło jedno: w swoim czasie sporo nabywców kosztowały. Meble, telewizory, sprzęt nagłaśniający, ubrania – wszystko pierwszego gatunku.

– Czytali książki – usłyszałem stłumiony głos Jovanki. Stała przy regale z opasłym tomem w ręku.

– W skórze – wzruszył ramionami Milo. – Tylko te drogie.

Rozejrzałem się, szybko licząc w pamięci.

– To chyba nie z ich ewakuowanych domów? – zapytałem bez przekonania.

– Wojna żywi wojujących – stwierdził z filozoficznym spokojem.

– Żeby tyle zebrać, trzeba złupić parę bogatych wsi – pokusiłem się o ocenę. – To znaczy… jak na polskie realia. Nie wiem, jacy bogaci wy byliście przed wojną.

– Nie aż tak. Brali, co najdroższe, ale tyle nie dało się pozbierać w kilkunastu wioskach. To cała hurtownia. Nic dziwnego, że tak bronili tej góry.

– Ilu ich tu w przybliżeniu było, Milo?

– Niewielu – powiedział z dobrze ukrywaną goryczą. – Nigdy powyżej setki. Ale mieli dużo kaemów, moździerze i chyba nieograniczone zapasy wojenne. A dla naszych to był trzeciorzędny odcinek frontu. No i nie dało się ugryźć. Gdyby aktywniej kontratakowali, zaleźli naszym za skórę… Ale Sułtan to cwaniak: wiedział, jak grać, żeby nie narobić sobie wrogów i przeżyć.

– Miał po co – rozejrzałem się. – Dla kompanii wojska starczyłoby tego do emerytury.

Nie wiem dlaczego, nasze spojrzenia spotkały się na Jovance.

– Myślałam… myślałam, że przynajmniej robiliście to z przekonania – powiedziała cicho. – A nie… – Machnęła bezradnie ręką i wyszła na korytarz. Skwitowałem ruchem ramion zdziwione spojrzenie Mila i poszedłem za nią. Mieliśmy jedną pochodnię i siłą rzeczy trzymaliśmy się razem.

Dotarła do pierwszych głazów zawału, nim dogoniło ją porządne światło. We wnęce, dość głębokiej, by dwóch stojących ludzi mogło uniknąć latających korytarzem pocisków, piętrzył się stos ludzkich kości. Czaszki były jedynie dwie, ale kobiety umarły tak, jak walczyły, wciśnięte w niszę, i ich szkielety przemieszały się ze sobą.

Nie umiałem odróżnić płci, oglądając ludzki szkielet, w tym wypadku jednak trudno było o wątpliwości. Ta, które otrzymała postrzał w głowę i zginęła pierwsza, miała na sobie dziwny zestaw damskich pantofelków, wojskowych spodni i koronkowego stanika. Druga, umierająca z pogruchotanymi żebrami na zwłokach koleżanki, przybiegła tu w samej spódnicy. Miały jeden samopowtarzalny dziesięciostrzałowy karabinek M59/66, będący jugosłowiańską wersją radzieckiego simonowa.

Jovanka stała między podwójnym grobem i przegradzającą tunel stertą głazów, wielkooka, sztywna z wrażenia i blada.

– Ostro strzelali – powiedział cicho Milo, muskając dłonią któryś z wyżłobionych w ścianie kraterów po pocisku. Podszedłem do osuwiska, trąciłem nogą zakleszczony między głazami kształt.

– Jeszcze jeden. To mi wygląda na but. W środku pewnie jest noga.

Przez jakiś czas było tak cicho, że słyszałem pełzający po pochodni płomień.

– Krótka, gwałtowna walka. – Milo znów wszedł w skórę policjanta. Klęcząc przy niszy, zajrzał do ładownic, potem magazynka karabinu. – Nawet nie zaczęły dobrze strzelać. Raptem siedem łusek. Potem strop się zawalił.

Uniosłem pochodnię i obejrzałem sklepienie. Było spękane, ale nie wyglądało gorzej niż fragmenty, które mijaliśmy na kilkusetmetrowym krecim szlaku.

– Myślisz, że to od huku wystrzałów?

Nie odpowiedział, patrząc w zamyśleniu w głąb korytarza. Podszedłem bliżej ze światłem i dopiero teraz zauważyłem, że na zakręcie, tuż przy podłodze, czerni się niska szczelina w kształcie soczewki. Obok stały jakieś skrzynie – pewnie dlatego minęliśmy ją obojętnie. Mila jednak nie interesował otwór.