Выбрать главу

– Widzicie te śmieci? – Kopnął kamień, potem odłupany fragment belki. – Tam na końcu jest ich za dużo jak na zwykły… – zabrakło mu słowa – no, upadek sufitu. To eksplozja. Coś wybuchło, tunel diabli wzięli, a tu aż latały kamienie.

– Tam – wskazałem zawał – musiało być rozgałęzienie i inne pomieszczenia. Po tej stronie widzieliśmy wszystko, a w zewnętrznej jaskini nikt raczej nie mieszkał. Zresztą nie wiemy, czy to ten sam zawał. Możemy być dziesiątki metrów od wyjścia.

– No i? – mruknął Milo.

– Mówię tylko, że to, co najważniejsze, jest chyba niedostępne. Jeśli wybuchła amunicja, to tam wszystko runęło.

– Tam tak – zgodził się, odsuwając mnie delikatnie od otworu. – Pozostaje to tutaj i możemy wracać.

Milo przejął pochodnię i wczołgał się pierwszy. Rozmiary wejścia sugerowały, że pomieszczenie będzie ciasne – ale nie było. Swobodnie zmieściłyby się tutaj dwa liczne plutony albo kolejny milion marek w meblach, odzieży i elektronice. Tymczasem całość wyposażenia stanowiły sienniki i łóżka. Te ostatnie wprawdzie duże, lecz mało rasowe, wykonane z desek i dostosowane do raczej niepowtarzalnego kształtu wnęk. Jedyne porządne było teraz w marnym stanie, jako że ktoś powyrywał podtrzymujące baldachim słupki i użył ich w charakterze maczug. Nie miałem pewności w tej kwestii, ale aż trzy komplety ludzkich kości leżały tuż przy parze takich pięknie toczonych beleczek, a szkielet żołnierza w partyzanckim umundurowaniu spoczywał z paskudnie zmiażdżonym frontem czaszki.

– Nie spodziewał się – przerwał milczenie Milo. – Potężny cios, mocny zamach. W walce tak się nie da.

Trup leżał tuż przy wejściu. W duchu przyznałem rację policjantowi. Facet zerknął zza ściany, zobaczył kawał pustej podłogi, przelazł na czworakach przez soczewkowaty otwór, zdążył wstać – i wtedy go dopadły. One – bo to były kobiety.

Przy ścianie po prawej ciągnął się szereg sienników ułożonych ciasno jeden przy drugim. Dzięki stłoczeniu strażnicy mogli ogarnąć wzrokiem komplet podopiecznych, nie przekraczając progu jaskini. Wystarczyły też tylko dwie obejmy: po jednej na każdy koniec grubej liny, zawieszonej nad posłaniami. Lina stanowiła kręgosłup systemu bezpieczeństwa i perswazji, na który składały się ponadto zamocowane do niej krótsze linki z pętlami na szyję oraz pseudokajdany z drewnianych drążków i drucianych obręczy na nadgarstki, względnie kostki nóg.

Kobiet jeńców – licząc z rudowłosą przy syfonie i tymi dwiema w korytarzu – uzbierano jedenaście. Z więzów uwolniło się sześć. Milo obszedł pomieszczenie i pozapalał wszystkie osadzone w szczelinach smolne szczapy, więc nie brakowało nam światła i mogliśmy przyjrzeć się szczegółom.

– Przecięte. – Dziwnie opanowana Jovanka uniosła jeden z długich na pół metra drążków z plecionkami izolowanego kabla na końcach. – Chyba powoli, pilnikiem albo czymś takim.

– Pilnikiem? – skrzywiłem się sceptycznie.

– Musiały miewać dostęp do nożyczek i pilników – powiedziała spokojnie, oglądając małe kłódki spinające druciane pętle. – Towar powinien ładnie wyglądać. Widzisz tę wannę? Myślisz, że do czego służyła?

Słowo „wanna” było nieco na wyrost. Plastikowe naczynie wyprodukowano raczej z myślą o kąpaniu niemowląt. Obok leżał worek. Wysypałem zawartość i pokiwałem głową na znak, że zgadzam się z Jovanką. Elegancka dama znalazłaby tu chyba wszystko, co oferują drogerie i sklepy z luksusową bielizną. Grzebienie, szczotki, pędzelki, flakony, pudełeczka, tuby, aerozole, ofoliowane, nietknięte figi i staniki… Chłopcy Sułtana postarali się nawet o farby do włosów. No i zabezpieczenia. Było tego tyle, co dla wyposzczonego batalionu.

– Jednego nie rozumiem – powiedziała nadal idealnie beznamiętna dziewczyna. – Dlaczego prawie nie ma ubrań? Tu chyba nigdy nie było ciepło.

– Są koce – zauważył Milo. Podszedł do rzędu materacy, odsłonił jeden i zaklął pod nosem. Przez chwilę miałem wrażenie, że chce czym prędzej zakryć leżący na wznak szkielet.

– To już druga – wskazałem pierwszą. Jovanka posłała mi martwe spojrzenie. – Ale tam to był jakiś wczesny miesiąc. Ta biedaczka chyba lada dzień miała rodzić.

W szkielecie kobiety kulił się drugi: maleńki, wielkogłowy. Całe posłanie i spora część kości leżących tu nieszczęśniczek nosiły ślady kul, a pod narożnikiem ciągu sienników eksplodował granat. Milo sprawdził trzy pozostałe uwięzione. Jednej koleżanki zdążyły oswobodzić ręce. Musiała czymś zawinić, bo jako jedyna nie leżała, a siedziała wyprostowana sztywno, z szubieniczną pętlą na szyi. Ona jedna też miała ubranie: tułów okrywała bluza od dresu.

– Ktoś nie chciał, żeby się przeziębiła – powiedziałem trochę wbrew sobie.

– To oczywiste – stwierdził chłodno Milo. – Pod koniec dziewczyny zrobiły się deficytowe. Nie mogłem zdobyć góry, ale i oni nie bardzo mogli robić wypady. Pomijając tego gnoja.

Nie zrozumiałem końcówki. Trochę rozkojarzył mnie widok dwóch następnych szkielecików, przemieszanych z kośćmi kobiet. Wszystkie były w zaawansowanej ciąży, co tłumaczyło kolejność uwalniania z więzów. Najpierw te sprawne, mogące walczyć. Potem reszta. Taką przynajmniej miałem nadzieję: że w planach były i one.

– Nie przecisnęłyby się z tymi brzuchami. – Myśli Jovanki podążały tym samym tropem co moje.

Myśli Mila już nie. Kompletnie mnie zaskoczył suchy trzask z boku i sypiące się pod nogi okruchy kości. Nieco szerszymi oczami patrzyliśmy, jak odkłada wyrwany z łóżka słupek i kopniakiem posyła w kąt połówkę rozłupanej czaszki.

– Obiecałem to paru osobom – wyjaśnił z wyzywającą miną. – Że rozwalę mu łeb.

Szkielet, ubrany po żołniersku od pasa w dół, był duży i niewątpliwie męski. Bardzo męskie w wymowie były też oba wypuszczone z rąk rekwizyty: bagnet i nienapoczęty pakiecik z prezerwatywą. Z męską brutalnością kojarzyły się także zwinięte w kłębek zwłoki długowłosej kobiety. Spięte kajdanami i wepchnięte pod szczękę ręce nadal zdawały się obejmować nieistniejące gardło. Dziwnie luksusowa w tym surowym wnętrzu biała pościel nie była już oczywiście biała, lecz plamy krwi nadal odcinały się od znacznie jaśniejszego tła.

– Ciachnął ją po szyi. – Milo schylił się, wyjął coś niedużego z rozwalonej przed chwilą czaszki. – Wyskoczył z łóżka i dostał tym w oko. Pewnie od pierwszej, która się uwolniła. Musiał coś usłyszeć, a dziewczyny za wcześnie zaczęły. Był w spodniach, czyli jeszcze nie… Ale może to przez tego drugiego – wskazał gromadkę szkieletów przy wejściu. – Jeśli zjawił się nie w porę, musiały atakować natychmiast.

– Nie – powiedziała wciąż beznamiętna Jovanka. – Tych słupków nie dało się wyłamać po cichu. Nawet gdyby się pieprzył, nie przegapiłby czegoś takiego. Moim zdaniem wlazł w tę niszę, by zrobić swoje, a jedna z pozostawionych dziewczyn jakoś się uwolniła i próbowała go zaskoczyć. Zorientował się, ciął nożem tę pod sobą, wyskoczył z niszy i dostał w oko… – zrobiła przerwę, by zajrzeć w dłoń Mila -…tym?

W końcu coś zadrżało w trzymanym na wodzy głosie. Przy bagnecie niklowany zestaw do pielęgnacji paznokci wyglądał jak narzędzie krasnoludka.

– Musiała mieć mnóstwo szczęścia – mruknąłem.

– Dużo – zgodził się Milo. – Załatwiła Rzeźnika.

Dopiero teraz rozjaśniło mi się w głowie.

– Myślisz…?

Sięgnął do znalezionej przy rudowłosej torby. Patrzyłem, jak grzebie wśród skarpet i naboi, a potem wyciąga notes w twardych okładkach. Przerzucił parę stron. Były wypełnione koślawym pismem i nieco lepszymi szkicami.

– Sektory ognia, odległości, poprawki na wiatr… – Zatrzymał palec w miejscu, gdzie inny, bardzo brudny pozostawił wyraźny odcisk. – Same skróty, ale założę się, że zapisywał tu każdą przechodzącą pod Glavą grupę. I tych, których zabił. – Zatrzasnął notes. – Widzieliście ten karabin obok Savki? Trzy sztuki broni, trzy męskie trupy. Wychodzi na to, że należał do tego tutaj.