To trzymało się kupy. Facet zatłuczony w progu jako jedyny nie miał pasa ani broni, co pasowało do dwójki kobiecych zwłok przy zawale. Pas amatora seksu wisiał na brzegu łóżka, za cały balast mając pustą pochwę od bagnetu. Muzułmanina numer trzy odsunięto brutalnie w kąt, nie zadając sobie fatygi wyplątania jego ramienia z pętli karabinowego pasa, i leżeli tam nadaclass="underline" on oraz jego przełączony na ogień ciągły kałasznikow.
– Półcalówka. – Milo próbował użyć śliny w roli wskaźnika, ale nie trafił w rozszarpaną komorę zamkową, z której sterczał koniec sprężyny. – Duży facet, potem sporo metalu, a pocisk… – rozejrzał się i wskazał ścianę nad posłaniem -…tam. Kula kalibru 7,62 nie dałaby rady tak się przebić. – Obrócił się, ocenił kąty. – Było tak: wrzucił granat, wpadł tu, wywalił cały magazynek do wszystkiego, co się jeszcze trochę ruszało, podszedł tutaj i dostał w plecy z półcalówki. Stamtąd.
Wskazywał łóżko, przy którym zginął Rzeźnik.
– Jakim cudem? – zapytałem. – To dokładnie na wprost wejścia.
Jovanka ominęła szerokim łukiem szkielet nożownika i nagle znikła. Dopiero wtedy przypomniałem sobie, że nisze były trzy. Tę trzecią też było widać z wejścia, ale nie dało się chyba zajrzeć daleko w głąb. Nie zdziwiłem się, widząc dziewczynę wracającą z wielką łuską w dłoni.
– No to wszystko jasne – mruknął Milo. – Załatwiła Rzeźnika, a dwie dziewczyny z pałkami drugiego. Potem nagle pojawił się trzeci, z granatem i automatem. Nie wiem, czy te z korytarza jeszcze tu były. W każdym razie ta z półcalówką zdążyła odskoczyć. Odczekała, a kiedy wbiegł i się wystrzelał, wsadziła mu kulę. Potem odsunęła trupa i patrzyła, czy ktoś żyje. Albo pobiegła walczyć, a potem wróciła.
Nie zapytałem, skąd taki wniosek. Właściciel kałasznikowa nie leżał wprawdzie tam, gdzie zginął, ale po tym, co narobił – siedem trupów, płodów nie licząc – jego zabójczyni miała prawo dopaść trupa i porządnie sflekować. Może nawet to zrobiła, ale nie tylko tym się zajęła. Kobiety na posłaniu, spętane, i te dwie przy wejściu, uzbrojone w maczugi, zginęły od razu. Ale była jeszcze siódma, i ta przeżyła. Ktoś zawlókł ją na łóżko, opatrzył, drąc w tym celu prześcieradła, i ułożył najwygodniej, jak się dało.
Zrobił też coś jeszcze. Odkryłem to, kiedy podszedłem do wysokiego obramowania dźwigającej materace platformy. Po wewnętrznej stronie, kilkanaście centymetrów od okrytych kołdrą stóp martwej dziewczyny, ktoś nasmarował umoczonym we krwi palcem wielkie, krzywe kulfony.
– „Wytrzymaj” – odczytał Milo. – „Wrócimy. Suka”.
– Suka? – rzuciłem niepewne spojrzenie Jovance. – Czy w waszym języku to nie jest…?
– Jest – nie dała mi dokończyć. – Jak w waszym. – Kapała z nas woda, a w jaskini nie było ciepło, ale dopiero teraz otuliła się ramionami. – Chodźmy stąd. Proszę.
Na chwilę chyba zasnąłem. Obudziło mnie ciche, jakby nieśmiałe pytanie Jovanki. Uniosłem się na łokciu i zauważyłem, że Milo, kryjąc uśmiech pod wąsem, grzebie w znalezionej przy zwłokach Savki torbie.
– Co? – Usiadłem.
– Pstro – mruknęła, wyciągając dłoń i biorąc od policjanta znaleziony między skarpetami i amunicją kłębek nici. – Podarłam ci koszulę na tych kamieniach.
Gruba flanela nie ucierpiała nawet w połowie tak jak mój bawełniany podkoszulek, ale guziki straciła chyba wszystkie. Patrzyłem przez chwilę, jak wyjątkowo nieestetycznie, lecz błyskawicznie zszywa lewą stronę koszuli z prawą. Właśnie wtedy moje palce, rozwijające w roztargnieniu zrolowane skarpety, natrafiły na wypełnione czymś miękkim zgrubienie. Najwyraźniej nie chciało się przemieszczać, tkwiąc uparcie w zarezerwowanym dla palców miejscu. Ocieplacze? Bo i w drugiej skarpecie też…
– Dokąd? – Jovanka powiedziała coś wcześniej, ale zrozumiałem dopiero Mila. Zajął się celownikiem optycznym karabinu Rzeźnika, odkręcając, czort wie po co, soczewkę.
– Jeszcze raz do tej drugiej jaskini. Może… coś przeoczyliśmy.
A może czegoś jej nie pokazałem. Była w tej chwili najbardziej zagubioną istotą, z jaką przyszło mi się zetknąć. Po raz pierwszy wyglądała tak, jak ludzie wyobrażają sobie ofiary amnezji.
– To nie jest dobry…
– Ja pójdę. – Milo podniósł się, klepnął udo, wskazując Ustaszowi miejsce w szyku. – Popilnuj tego złomu – trącił butem ustawioną na podnóżku półcalówkę.
– Złomu?
– Celownik rozwalony – podrzucił w dłoni soczewkę. – A bez niego… Chodźmy, pani Bigosiak. Po śladach i cicho.
Przebijające się przez listowie promienie słoneczne ocierały się o rozdęte bandażami kolana Jovanki i wpadały prosto w moje źrenice. Było późno, bardzo późno: w dolinach ludzie już dawno pozapalali pierwsze światła. Zakląłem w duchu, przewiesiłem G3 przez plecy, podniosłem dwukrotnie cięższego mcmilana i powlokłem się za nimi.
Nie dotarliśmy do jaskini. Jovanka w ostatniej chwili skręciła ku ruinom budynku. Zanim zaprotestowałem, minęła dziecięcy wózek i wkroczyła między zwały pokruszonych cegieł. Dogoniłem całą trójkę w samą porę: dziewczyna wypatrzyła właśnie schodki do piwnicy i zaczęła się przymierzać do szarpaniny z blaszanymi drzwiami.
– Uciekaj stamtąd – warknąłem. Odstawiłem karabin i uważnie przyjrzałem się drzwiom. Od zawsze zamykano jena kłódkę, ale że nic nie pada ofiarą wojny tak łatwo jak kłódki, spokoju piwniczki strzegła teraz jedynie symboliczna pętla z drutu. Wdrapałem się po zalegającym stopnie gruzowisku. Okrążyłem stertę cegieł i przykucnąłem nad okienkiem w tylnej ścianie. Było zabezpieczone kratą i dyktą.
– Jeśli tamtędy nie da rady – zaczął Milo – to lepiej dajmy sobie…
Umilkł, kiedy wyszarpnąłem kratę z muru. Dykty nie musiałem wyrywać, wystarczyło lekkie pchnięcie. Zlazłem na dół i podszedłem do drzwi.
– Koniec skobla – trąciłem płaskownik z dospawaną poprzeczką i nasadzoną sprężyną. – Zwolnij nieumiejętnie z tamtej strony, a odskoczy i trzaśnie tutaj. – Wetknąłem palec między zaostrzony gwóźdź a sporą artyleryjską spłonkę, osadzoną w kostce trotylu. – Robi bum, idzie… – rozejrzałem się -…do tych skrzyń i mamy drugie bum, już bardzo dużą literą.
– Gaz i coś w płynie – powiedział Milo, opuszczając wieko jednej z nich.
– Tanie, legalne i bardzo skuteczne – zerknąłem na Jovankę. – To by nawet pasowało. Sprężyna też jakby od tapczanu.
Nacisnąłem kontakt i rozejrzałem się. Pomijając okno, lokator piwnicy miał tu wszystko, czego dusza zapragnie. Na wprost drzwi stały telewizor z magnetowidem, dwa radia i spora biblioteczka. Meble były lekkie, łatwe do przenoszenia w kawałkach. Kabina natryskowa też nie trafiła tu w całości.
– Przyniósł wszystko na plecach – oceniłem. – Facet ceni domową atmosferę.
Milo podszedł do małego generatora, obejrzał akumulatory, zasilające włączoną przeze mnie żarówkę, pompę i mnóstwo innych użytecznych drobiazgów na prąd.
– Nie chce się wierzyć – pokręcił głową.
– A jednak. – Pochyliłem się nad ni to biurkiem, ni stołem. Obok lutownic i narzędzi leżały tu sterty schematów, jakieś mapy i pół metra książek. – Fabryka min w miniaturze. „Zastava Pecinac”. On to chyba musi lubić.
Gospodarz pracował właśnie nad serią zapalników na bazie ołówków automatycznych. Zerknąłem na schemat, sprawdziłem, że spłonek nie ma na miejscu, i puknąłem w jeden na próbę. Ołówek zadrżał mi w dłoni.