Chwała Bogu, pomyślał Jack, za alarm. Strzelanina na chwilę ustała.
– Nie ruszajcie się oboje, i nie zbliżajcie do okien i drzwi – rozkazał Jack.
– Na górze mam broń. Pójdę po nią – powiedział Gillette, ruszając na czworakach ku schodom.
– Dobrze, ale bądź ostrożny. Żadnych żołnierskich sztuczek. Gillette roześmiał się. Kiedy był w pobliżu schodów, grad kul wpadł do środka przez okna, rozbijając piękne złocone lustro.
– Leż nieruchomo, Rachael – krzyknął Jack i przyczołgał się do okna.
Kiedy strzały ustały, wyjrzał na zewnątrz. Dostrzegając ruch pod drzwiami, strzelił w tamtym kierunku. Miał tylko jeden zapasowy magazynek, więc musiał oszczędzać amunicję.
– Oni niszczą ten piękny dom – powiedziała Rachael z żalem.
Gillette wrócił, zgięty w pół, niosąc dwie strzelby. Kucnął między dwoma frontowymi oknami, chcąc namierzyć napastników.
– Gillette, czy strzelasz równie dobrze, jak Rachael? – zapytał Jack.
– Byłem żołnierzem – odparł. – To ja nauczyłem ją strzelać.
– To dobrze. Skupcie się na tym, żeby ich zatrzymać. Jest ich kilku, nie można pozwolić, żeby nas otoczyli. Jest tu jakieś tylne wyjście?
– Tak, w kuchni.
– Nie podnoście się – powiedział Jack i ruszył w stronę kuchni. Czuł świst kul przelatujących nad jego głową i głucho uderzających o ściany. Lustro w złoconej ramie w końcu roztrzaskało się o podłogę, a wszędzie wokół leżały odłamki szkła i drewna.
Kiedy znalazł się poza linią ognia, wyprostował się i pobiegł korytarzem do kuchni. Poczuł ostre ukłucie bólu w udzie, aleje zignorował. Wpadł do kuchni w chwili, kiedy tylnymi drzwiami wszedł tam mężczyzna. Jack upadł na kolana i przetoczył się, a cztery kule trafiły w szafki za nim. Usłyszał pojedyncze uderzenie o piękną marmurową posadzkę. To naprawdę go rozwścieczyło. Zerwał się na równe nogi i krzyknął:
– Hej, ty!
Mężczyzna znowu oddał strzał, ale Jack zrobił unik. Jack strzelił dwa razy, ale chybił. Mężczyzna schował się za pralką obok drzwi.
– Co tutaj robisz? – wrzasnął Jack, przekrzykując odgłos strzelaniny dochodzące z zewnątrz domu.
W odpowiedzi mężczyzna oddał kilka strzałów. Jack poczuł ostre ukłucie w lewym ramieniu. Wydał głośny okrzyk bólu i wypuścił swojego kimbera, który trzasnął o podłogę. Sam położył się na podłodze.
Mężczyzna znowu strzelił. Potem powoli wstał i spojrzał ponad kuchennym stołem na miejsce, gdzie leżał Jack.
Zrobił krok, po czym zdał sobie sprawę, że nie widzi broni, ale było już za późno.
Jack postrzelił go.
Mężczyzna złapał się za ramię i upadł na kolana. Jego broń upadła na podłogę i, wpadając w poślizg, odbiła się od ściany. Napastnik przewrócił się, jęcząc. Jack podszedł do niego i rękojeścią pistoletu uderzył go w tył głowy. Jeden załatwiony, ale na zewnątrz musiał być przynajmniej jeszcze jeden. Ktokolwiek był zleceniodawcą, nie miał szans z jednym tylko snajperem. Słyszał dwóch z przodu domu, i prawdopodobnie jeszcze jeden był z tyłu.
Jack wyciągnął portfel z kieszeni kurtki mężczyzny, po czym przez okno spojrzał na zielony trawnik, który ciągnął się kilkanaście metrów aż do gęstego lasu. Szukał jakiegoś ruchu, czegokolwiek, co mogłoby mu pomóc zlokalizować strzelca.
Lub strzelców. Był cierpliwy. Czekał. W końcu dostrzegł ruch. Mężczyzna próbował prześlizgnąć się pomiędzy dwoma młodymi dębami, ostrożnie, bo usłyszał strzały i krzyki. Musiał już uświadomić sobie, że jego wspólnik dał się trafić.
Mężczyzna trzymał coś w dłoni – ale nie była to broń. Rozmawiał przez krótkofalówkę, pewnie zdawał relacje. Jack dostrzegł jego ciemnoniebieską koszulę, kiedy zbliżył się do domu.
To był duży błąd, pomyślał Jack. Wycelował i strzelił, ale mężczyzna nie był amatorem. W ostatniej chwili rzucił się na ziemię. Kula Jacka trafiła w drzewo.
Nie zamierzał pozwolić napastnikowi przejść do frontu domu i dołączyć do reszty drużyny. Wyciągnął rękę i sięgnął na stół kuchenny, do szklanej miski, w której stały jabłka. Wycelował na lewo od kontenera na śmieci i z całej siły rzucił jabłkiem. Trafił. Zobaczył, jak mężczyzna nagle odwrócił się, a jego ręka z bronią powoli celuje w kontener.
Jack wycelował i strzelił. Usłyszał krzyk.
– Mam cię – powiedział, patrząc, jak mężczyzna upada na trawę. Usłyszał wystrzały dobiegające od frontu domu i modlił się, żeby Rachael i jej wuj zachowali ostrożność. Czekał, nasłuchując. Był święcie przekonany, że w lesie nie czaiło się więcej snajperów. Tak szybko, jak tylko mógł, przebiegł przez podwórko, tak naładowany adrenaliną, że słyszał bicie własnego serca.
Jak udało im się znaleźć Slipper Hollow? To naprawdę nic trudnego. W dobie Internetu, niczego nie dało się długo utrzymać tajemnicy.
Ukląkł i obejrzał mężczyznę, którego postrzelił. Kula trafiła prosto w serce. Wyjął jego portfel, włożył do kieszeni razem z portfelem tego pierwszego. Podniósł porzuconą krótkofalówkę i wcisnął guzik. Zniżył głos, w lewej dłoni zgniatając liście, aby stworzyć wrażenie zakłóceń i błagalnym głosem powiedział:
– Hej, tutaj nie jest za dobrze. Co mam zrobić?
– Clay, to ty?
Nie spodziewał się kobiecego głosu.
– Tak, to ja – znowu zgniótł trochę liści. – Słabo cię słyszę.
– A co z Donleyem? Mówiłeś, że wszedł do środka, a potem usłyszałeś strzał. Co się stało?
– On… został… trafiony.
– No trudno, niech to szlag, będziemy musieli poczekać, aż się ściemni, wtedy wejdziemy do środka. To prostaki, oczywiście mają broń, prawdopodobnie strzelby myśliwskie, więc atak od frontu odpada. Myślisz, że dasz radę wejść tylnym wejściem?
Potarł dłonią słuchawkę.
– Trudno, ja…
– Clay? Hej, zaczekaj, lepiej nie, Clay…
Usłyszał, jak kobieta przeklina, a potem sygnał z krótkofalówki zanikł.
Jack szybko zaczął szerokim łukiem podchodzić do frontu domu, mając nadzieję zajść od tyłu napastników, ale prawdę mówiąc, nie robił sobie wielkich nadziei, że mu się to uda.
Usłyszał kolejną serię strzałów, potem cisza.
Wyobraził sobie tę kobietę i jej pomocnika – byli profesjonalistami, raczej nie spanikują, ale właśnie stali w obliczu prawdziwej klęski na całej linii. Lepiej byłoby dla nich szybko się stąd wycofać. Jakimś sposobem zostali zdemaskowani, a ich ofiara była uzbrojona i też do nich strzelała. Prawdopodobnie byli przekonani, że to będzie łatwe, chociaż snajper, którego wysłali do Parlow, teraz leżał w szpitalu Franklina. Wiedzieli o tym?
Prawdopodobnie tak. Ale nie mogli wiedzieć, że razem z owymi prostakami był tutaj agent FBI. I że jeden z tych prostaków był żołnierzem, a drugi świetnie strzelał. Cóż za miła niespodzianka.
Jeżeli mieli plan awaryjny, to właśnie trafił go szlag. Pobiegł, przykucnął, nie zwracając uwagi na liście smagające mu twarz, nu ból w udzie i krew sączącą się z rany na lewym ramieniu, próbował poruszać się tak szybko i cicho, jak tylko mógł.
Coś usłyszał i zatrzymał się w miejscu. To brzmiało jak odgłos kroków jednej osoby. Promienie słońca przebijały się przez liście nad jego głową. Cisza. Nic. Potem usłyszał odgłos jakiegoś zwierzęcia, prawdopodobnie uciekającego oposa.
Cisza, w pobliżu nie było nikogo. Jak daleko byli?
Znowu usłyszał odgłosy strzałów Gillette i Rachael, ale do nich nikt nie strzelał.
Napastnicy zniknęli.
Pobiegł w stronę skraj u lasu, aż zobaczył front domu. Musiał być blisko ich ostatniej pozycji. Oni mogli wciąż być w pobliżu, mogli widzieć, co zamierzał zrobić i zastrzelić go, jeżeli się pokaże. Jack nie chciał dać się zabić. Prawie dobiegł do ich ostatniej kryjówki zobaczył wygniecioną trawę i łuski po nabojach.