To twoja matka!
Ale jest nieźle zbudowana.
Zamknij drzwi.
Może się odwróci.
Przecież nie chcesz patrzeć.
Akurat! Odwróć się!
Zamknij drzwi.
Chcę zobaczyć jej piersi.
To obrzydliwe.
Jej cycki.
Rany.
Daję słowo, że chciałbym ich dotknąć.
Oszalałeś?
Podejdź cicho i dotknij ich, nie budząc jej.
Stajesz się zboczeńcem. Zwykłym, cholernym zboczeńcem. Powinieneś się wstydzić.
Czerwieniąc się, ostrożnie zamknął drzwi. Ręce miał zimne i mokre od potu.
Zszedł na dół i zjadł śniadanie: dwa słodkie herbatniki, które popił szklanką soku pomarańczowego.
Choć starał się wymazać z pamięci ten obraz, nie był w stanie myśleć o niczym innym, jak tylko o nagich plecach Weezy i miękkim zarysie jej piersi.
– Co się ze mną dzieje? – spytał głośno.
14
Ojciec przyjechał białym cadillakiem pięć po siódmej i Colin czekał już na chodniku przed domem. Stary klepnął go po ramieniu i spytał”
– Jak się masz, junior?
– OK – powiedział Colin.
– Gotów na wielkie połowy?
– Chyba tak.
– Będą dziś brały.
– Naprawdę?
– Tak mówią.
– Kto?
– Ci, którzy wiedzą.
– A może to ryby?
– Co? – ojciec zerknął na niego.
– Kim są ci, którzy wiedzą?
– Irv i Charlie.
– Kto to jest?
– Faceci, którzy obsługują łódź.
– Aha.
Czasem Colin nie mógł uwierzyć, że Frank Jacobs to jego ojciec. W ogóle nie byli do siebie podobni. Frank był dużym, smukłym, zgrabnym i dobrze zbudowanym mężczyzną: sto osiemdziesiąt funtów wagi, sześć stóp, dwa cale wzrostu, długie ramiona i ogromne, zrogowaciałe dłonie. Był znakomitym wędkarzem, myśliwym – posiadaczem kolekcji trofeów i bardzo dobrym łucznikiem. Miłośnik pokera, bywalec przyjęć, wielbiciel alkoholu, choć nie pijak, ekstrawertyk, swój chłop. Colin podziwiał niektóre jego cechy; ale były i takie, i to niemało, które ledwie tolerował, a kilka wręcz wzbudzało w nim wstręt, strach, a nawet nienawiść. Po pierwsze, Frank zwyczajowo nie chciał przyznawać się do własnych błędów, nawet jeśli ich skutki sam widział gołym okiem. A gdy już absolutnie nie mógł wykręcić się sianem, stawał się ponury, na podobieństwo rozkapryszonego dziecka, jakby uważał za krzyczącą niesprawiedliwość to, że musi ponosić odpowiedzialność za skutki własnych potknięć. Nigdy nie czytał książek czy magazynów innych niż sportowe, a jednak wypowiadał się w sposób autorytatywny na każdy temat, począwszy od stosunków arabsko – izraelskich, a skończywszy na balecie amerykańskim. Uparcie i gniewnie bronił swych dyletanckich opinii, nie zdając sobie sprawy, że robi z siebie durnia. Ale najgorsze było to, że tracił panowanie nad sobą z byle powodu, a uspokajał się z najwyższym trudem. Gdy był rozzłoszczony, zachowywał się jak wściekły szaleniec: wykrzykiwał urojone oskarżenia, krzyczał, machał rękami, rozbijał przedmioty. Stoczył kilka walk na pięści. I bił żonę.
Prowadził zbyt szybko i nieostrożnie samochód. W czasie czterdziestominutowej jazdy na południe, do Ventury, Colin siedział sztywny i wyprostowany, z zaciśniętymi dłońmi przy bokach, zbyt przestraszony, by patrzeć na drogę, ale także zbyt przestraszony, by nie patrzeć. Był zdumiony, gdy udało im się dotrzeć na przystań cało i zdrowo.
Łódź nazywała się Erica Lynn. Była ogromna, biała i dobrze utrzymana, ale unosił się nad nią nieprzyjemny zapach, który tylko Colin zdawał się wyczuwać – mieszanina oparów benzyny i smrodu zdechłych ryb.
Grupa składała się z Colina, ojca i jego dziewięciu przyjaciół. Wszyscy byli wysokimi, opalonymi, nieokrzesanymi mężczyznami, takimi jak Frank, o imionach w rodzaju Jack, Rex, Pete czy Mike.
Gdy Erica Lynn odbiła od brzegu, minęła port i ruszyła na pełne morze, na pokładzie, obok kabiny pilota, podano coś w rodzaju śniadania. Mężczyźni mieli kilka termosów z krwawą Mary, dwa gatunki wędzonej ryby, pokrojoną zieloną cebulę, płaty melona i miękkie bułki.
Colin nic nie jadł, gdyż jak zwykle opanowały go lekkie mdłości, kiedy łódź odbiła od brzegu. Wiedział z doświadczenia, że po mniej więcej godzinie poczuje się lepiej, ale dopóki nie stał pewnie na nogach, nie chciał ryzykować posiłku. Żałował nawet, że zjadł rano dwa herbatniki i popił sokiem pomarańczowym, choć było to godzinę wcześniej.
W południe mężczyźni zabrali się za kiełbasę i piwo, Colin skubnął trochę bułki, wypił pepsi i starał się nikomu nie wchodzić w drogę.
Do tego czasu wszyscy zdążyli się już zorientować, że Charlie i Irv mylili się. Ryby nie brały.
Zaczęli dzień od pościgu za rybami, które żerują na płyciznach, zaledwie kilka mil od brzegu, ale woda zdawała się wymarła, jakby wszyscy morscy mieszkańcy najbliższej okolicy udali się na wakacje. O wpół do drugiej wypłynęli dalej, na głębokie wody, gdzie postanowili zapolować na grubego zwierza. Ale ryby nie miały ochoty uczestniczyć w tej zabawie.
Energia wędkarzy w połączeniu z nudą, frustracją i zbyt dużą ilością wypitego alkoholu stworzyła wybuchowy nastrój. Colin wyczuł nadchodzące kłopoty, zanim jeszcze mężczyźni zdecydowali się na swoje niebezpieczne, brutalne i krwawe zabawy. Łódź płynęła teraz zygzakiem – na północny zachód, południe, północny zachód, południe – zaczynając dziesięć mil od brzegu, potem stopniowo wypływając coraz dalej. Przeklinali ryby, których nie było, i upał, który był. Zdjęli koszule i spodnie, założyli kąpielówki; słońce padało na ich brązowe ciała. Opowiadali sobie nieprzyzwoite dowcipy i rozmawiali o kobietach, jakby dyskutowali o zaletach sportowych samochodów. Stopniowo zaczęli poświęcać więcej czasu na picie niż na kontrolowanie sprzętu.
Kobaltowoniebieski ocean był wyjątkowo spokojny. Zdawało się, że na jego powierzchni rozlano olej, który studził fale, obmywające leniwie dno Eriki Lynn.
Silnik łodzi pracował monotonnie czuk – czuk – czuk – czuk. Ten natarczywy, jednostajny dźwięk był niemal wyczuwalny. Bezchmurne, letnie niebo, niebieskie jak gazowy płomień, wisiało nieruchomo nad łodzią. Whiskey i piwo. Whiskey i piwo.
Colin często się uśmiechał, odzywał się, kiedy się do niego zwracano, ale przede wszystkim starał się być niewidoczny.
O piątej po południu pojawiły się rekiny i od tej chwili dzień zaczął zmieniać się w koszmar. Dziesięć minut wcześniej Irv wrzucił do wody całe wiadra cuchnącej, pokrojonej przynęty, starając się zwabić duże ryby. Robił to już z tuzin razy przedtem, zawsze bez skutku, ale wciąż wierzył w skuteczność swoich metod pomimo nienawistnych spojrzeń, jakimi obdarzali go rozczarowani wędkarze.
Charlie pierwszy dojrzał ze swego stanowiska na mostku ruch na powierzchni morza. Krzyknął przez głośnik: rekiny na wysokości rufy, panowie. Około sto pięćdziesiąt jardów od nas!
Mężczyźni stłoczyli się przy relingu. Colin wcisnął się w wolne miejsce między Mike’em a ojcem.
– Sto jardów – powiedział Charlie.
Colin zmrużył oczy, wpatrując się intensywnie w falujący krajobraz, ale nie mógł dojrzeć rekinów. Na wodzie połyskiwały promienie słońca. Zdawało się, że powierzchnię morza zamieszkują miliony żywych stworzeń, ale większość z nich była złudzeniem – pasemkami światła, skaczącymi po falach.