Выбрать главу

– Osiemdziesiąt jardów!

Rozległ się głośny okrzyk, gdy kilku mężczyzn jednocześnie dostrzegło rekiny.

W chwilę później Colin zobaczył płetwę. Potem następną. Potem jeszcze dwie. Przynajmniej z tuzin.

Nagle od strony jednego z bębnów dobiegł śpiew żyłki.

– Bierze! – wykrzyknął Pete.

Rex wskoczył na przyśrubowane do pokładu krzesełko przy wygiętej i drgającej wędce. Gdy Irv przypinał go do siedziska rzemieniami, Rex wysunął głębinowe wędzisko ze stalowej obręczy, która je przytrzymywała.

– Cholera, rekiny to gówniana zdobycz – powiedział Jack lekceważąco.

– Nie dostaniesz za rekina żadnego trofeum, choćby był nie wiadomo jak wielki.

– Wiem – powiedział Rex. – I nie zamierzam jeść tego świństwa. Ale niech mnie diabli, jeśli pozwolę zwiać temu sukinsynowi!

Coś połknęło przynętę przy drugim stanowisku i zaczęło odpływać, ciągnąc za sobą żyłkę. Mike wskoczył na krzesełko.

Z początku była to jedna z najbardziej podniecających rzeczy, jakie Colin kiedykolwiek widział. Choć nie był to jego pierwszy rejs, patrzył z podziwem na mężczyzn walczących ze zdobyczą. Na ich grubych ramionach wybrzuszały się mięśnie. Na szyjach i skroniach pokazały się żyły. Jęczeli, rzucali się do przodu i nieruchomieli, ciągnąc żyłkę i popuszczając, ciągnąc i popuszczając. Pot spływał po ich twarzach i Irv wycierał je białą szmatką, by pot nie zalał oczu.

– Napnij żyłkę.

– Nie pozwól, żeby wypluł hak!

– Pogoń go jeszcze.

– Zmęcz go.

– Już jest zmęczony.

– Uważaj, żeby się żyłki nie poplątały.

– To już cały kwadrans.

– Jezu, Mike, nawet staruszka poradziłaby sobie z nim do tego czasu.

– Nawet moja matka by sobie z nim poradziła.

– Twoja matka ma posturę Arnolda Schwarzeneggera.

– Wynurza się!

– Masz go, Rex!

– Duży! Sześć stóp albo i więcej.

– I jeszcze jeden. Tam!

– Walczcie, chłopaki!

– Co, do cholery, zrobimy z tymi rekinami?

– Trzeba je będzie puścić.

– Najpierw je zabijemy – powiedział ojciec Colina. – Rekina nie wypuszcza się żywego. Mam rację, Irv?

– Słusznie, Frank.

– Lepiej przynieś spluwę, Irv.

Irv skinął głową i odszedł pospiesznie.

– Jaką spluwę? – spytał Colin niespokojnie. Nie lubił broni palnej.

– Trzymają na pokładzie rewolwer kalibru 0.38, właśnie na rekiny – wyjaśnił ojciec.

– Jest załadowany. – Irv wrócił z bronią.

Frank wziął rewolwer i stanął przy relingu.

Colin chciał zatkać sobie uszy, ale bał się. Mężczyźni wyśmialiby go, a ojciec byłby zły.

– Nie widzę jeszcze żadnego – powiedział Frank.

Ciała obydwu wędkarzy lśniły od potu.

Wędki napięły się tak bardzo, że wydawało się cudem, iż jeszcze nie pękły – chroniła je tylko żelazna wola człowieka, który trzymał je w ręku.

Nagle Frank powiedział”

– Już go prawie masz, Rex. Widzę go.

– Cholerny sukinsyn – stwierdził Pete.

– Jest podobny do Pete’a – ktoś dodał.

– Wylazł na powierzchnię – powiedział Frank.

– Nie ma już dość żyłki, żeby zejść głębiej. Wygląda na załatwionego.

– Podciągnij go bliżej.

– O co ci, do cholery, chodzi? Chcesz, żebym mu kazał stanąć pod ścianą i zasłonił opaską oczy?

Wszyscy wybuchnęli śmiechem.

Colin zobaczył gładkiego, szarego, podobnego do torpedy potwora, oddalonego od rufy tylko o jakieś dwadzieścia czy trzydzieści stóp. Sunął tuż pod powierzchnią fal, jego ciemna płetwa sterczała w górze. Przez chwilę był nieruchomy; potem zaczął się rzucać, szarpać i wykręcać, próbując uwolnić się od haka.

– Jezu – powiedział Rex. – Wyrwie mi ramiona ze stawów.

Ryba, przyciągana coraz bliżej, przewalała się z boku na bok, rozpaczliwie wiła się na żyłce w nadziei uwolnienia się, ale osiągnęła tylko tyle, że hak wbił się w jej ciało jeszcze głębiej. Płaska, przerażająca głowa rekina uniosła się nad powierzchnię wody. Colin spojrzał przez chwilę w jasne nieludzkie oko, świecące ostrym, wewnętrznym światłem i, zdawało się, promieniujące nagą i dziką nienawiścią.

Frank Jacobs wypalił z rewolweru.

Colin zobaczył, jak na ciele rekina rozwiera się dziura kilka cali za głową. Krew i kawałki mięsa zbryzgały powierzchnię wody.

Wszyscy wiwatowali.

Frank wypalił ponownie. Drugi strzał trafił kilka cali dalej.

Rekin powinien już dawno być martwy, zdawał się jednak czerpać nowe życie z kul, które ginęły w jego ciele.

– Patrzcie, jaki silny!

– Nie smakuje mu ołów.

– Rąbnij go jeszcze raz, Frank.

– Prosto w łeb.

– Miedzy oczy, Frank!

– Zabij go, Frank!

– Zabij go!

Piana otaczająca rekina była niegdyś biała. Teraz miała różową barwę.

Frank nacisnął spust dwa razy. Duży rewolwer podskakiwał w jego dłoniach. Jeden pocisk chybił, ale drugi trafił rekina prosto w głowę.

Zwierzę wyskoczyło konwulsyjnie w górę, jak gdyby chciało rzucić się na pokład. Mężczyźni na łodzi krzyknęli zdumieni – w końcu jednak runęło z powrotem do wody i znieruchomiało.

Chwilę później również Mike wyciągnął na powierzchnię swą zdobycz, która znajdowała się tuż przy łodzi, i Frank wypalił do niej. Tym razem strzał był doskonały i rekin padł od jednego pocisku.

Piana unosząca się na powierzchni morza była purpurowa.

Irv pospieszył z nożem do takielunku i przeciął obie żyłki.

Rex i Mike opadli na swoje krzesełka, odprężeni i obolali.

Colin przyglądał się martwej rybie, która unosiła się na falach brzuchem do góry.

Bez żadnego ostrzeżenia morze zaczęło się nagle gotować, jak gdyby pod jego powierzchnią rozpalono potężny płomień. Wszędzie było widać płetwy, sunące w kierunku rufy Eriki Lynn: tuzin… dwa tuziny… pięćdziesiąt rekinów, a może i więcej. Rzuciły się dziko na swych martwych towarzyszy, wyrywały i szarpały mięso swoich braci, wpadały na siebie, walczyły o każdy kąsek, wyskakując w górę, nurkując i uderzając w bezmyślnym, barbarzyńskim tańcu nieposkromionej żarłoczności.

Frank opróżnił magazynek, strzelając w kłębiące się rekiny. Musiał trafić przynajmniej jednego, ponieważ zakotłowało się jeszcze bardziej niż przedtem.

Colin pragnął odwrócić wzrok od tej rzezi. Ale nie mógł. Coś kazało mu patrzeć.

– To kanibale – powiedział jeden z mężczyzn.

– Rekiny zeżrą wszystko.

– Są gorsze niż kozy.

– Wędkarze znajdowali najdziwniejsze przedmioty w żołądkach rekinów.

– Tak. Znam faceta, który znalazł zegarek.

– Słyszałem o kimś, kto znalazł obrączkę.

– Pudełko pełne przemoczonych cygar.

– Sztuczną szczękę.

– Rzadką monetę, wartą małą fortunę.

– Wszystkie niejadalne przedmioty, które ofiara miała przy sobie, pozostają we flakach rekina.

– A może byśmy tak wyciągnęli jednego z nich i zobaczyli, co ma w brzuchu?

– Słuchajcie, to może być ciekawe.

– Rozetniemy go od razu na pokładzie.

– Może też znajdziemy jakąś monetę i będziemy bogaci.

– Prawdopodobnie znajdziemy kupę świeżo zżartego rekina.

– Może tak, a może nie.

– Przynajmniej będzie coś do roboty.

– Racja. To był pieprzony dzień.

– Lepiej przygotuj jedną z tych wędek, Irv.

Znów zaczęli popijać whiskey i piwo. Colin patrzył.

Jack zajął miejsce i już dwie minuty później miał coś na haku. Zanim przyciągnął rekina, szaleństwo żarłoczności dobiegło końca – stado oddaliło się. Ale wtedy zaczęło się nowe. Na pokładzie Eriki Lynn.