Выбрать главу

Ojciec Colina załadował rewolwer. Wychylił się poza reling i wpakował w ogromną rybę dwa pociski.

– Prosto w łeb.

– Rozwaliłeś mu trochę ten jego pieprzony mózg.

– Rekin ma mózg wielkości grochu.

– Tak jak ty?

– Martwy ten bydlak?

– Ani drgnie.

– Podciągnij go.

– Zajrzyjmy do środka.

– Trzeba przecież znaleźć ten rzadki pieniądz.

– Albo sztuczną szczękę.

Whiskey i piwo.

Jack wyciągnął tyle żyłki, ile tylko zdołał. Martwy rekin obijał się o burtę.

– Cholerstwo ma dziesięć stóp długości.

– Nikt nie da rady wyciągnąć tego maleństwa tym bosakiem.

– Mają na łodzi kołowrót.

– To będzie brudna robota.

– Warto spróbować, jeśli mamy znaleźć monetę.

– Prędzej znajdziemy monetę w twoim żołądku.

W pięciu, za pomocą dwóch lin, trzech bosaków i elektrycznego kołowrotu, zdołali podnieść z wody rekina i przeciągnąć nad relingiem rufowym, i gdy mieli go już położyć, stracili nad wszystkim kontrolę i rekin runął na pokład, gdzie niespodziewanie ożył, albo tylko na wpół ożył, ponieważ pociski zraniły go i ogłuszyły, ale nie zabiły, bestia rzucała się po pokładzie i wszyscy odskoczyli do tyłu, a Pete chwycił bosak, podniósł go i wpakował zakrzywiony hak w łeb rekina, obryzgując krwią kilku mężczyzn. Ogromne szczęki kłapały, próbując złapać Pete’a, i wtedy do akcji ruszył Mike z jeszcze jednym bosakiem i wepchnął jego długi koniec w rybie oko, a trzeci bosak wyładował w jednej z ran po kuli i wszędzie rozlała się krew – Colin pomyślał wtedy o zbrodni Kingmana – i wszyscy mężczyźni w kąpielówkach byli zbryzgani krwią, i ojciec Colina krzyczał, żeby wszyscy się cofnęli, i choć Irv nakazał mu nie strzelać w stronę pokładu, Frank wpakował jeszcze jeden pocisk w mózg rekina, który w końcu przestał się ruszać, i wszyscy byli bardzo podnieceni – mówili i krzyczeli jeden przez drugiego, i przykucnęli we krwi, i przewrócili rekina na bok, rozpruli mu brzuch nożem do patroszenia ryb, choć białe ciało stawiało przez chwilę opór, ale potem uległo i z długiej szczeliny wypłynęła cuchnąca, śluzowata masa wnętrzności i na wpół strawionych ryb, i gdy przyglądający się wiwatowali, ci, którzy klęczeli wokół rekina, zaczęli pełzać po tej obrzydliwej mazi, szukając mitycznej monety, obrączki, pudełka z cygarami albo sztucznej szczęki, śmiejąc się i żartując, a nawet obrzucając się całymi garściami krwawego błota.

Nagle Colin znalazł w sobie dość siły, by ruszyć się z miejsca. Podążył niepewnym krokiem w stronę dzioba, pośliznął się we krwi, zachwiał i niemal upadł. Gdy już odszedł od szalejących mężczyzn tak daleko, jak tylko zdołał, wychylił się za reling i zwymiotował.

Zanim skończył, pojawił się ojciec. Barbarzyńca, dziki myśliwy – skóra umazana krwią, włosy zlepione krwią, oczy pełne szaleństwa. Spytał cicho, ale dobitnie”

– Co się z tobą dzieje?

– Wymiotowałem – odpowiedział Colin słabym głosem. – Po prostu zwymiotowałem. Już po wszystkim.

– Co się z tobą, u diabła, dzieje?

– Już dobrze.

– Chcesz mi narobić wstydu?

– Hę?

– I to na oczach moich przyjaciół.

Colin gapił się na niego, nie mogąc pojąć, o co chodzi.

– Śmieją się z ciebie.

– No…

– Kpią sobie z ciebie.

Colinowi kręciło się w głowie.

– Czasem się nad tobą zastanawiam – powiedział ojciec.

– Nie mogłem się powstrzymać. Porzygałem się. Nic nie mogłem na to poradzić.

– Czasem się zastanawiam, czy jesteś moim synem.

– Jestem. Oczywiście, że jestem.

Ojciec przysunął się jeszcze bliżej i przyglądał się Colinowi, jak gdyby chciał odnaleźć w jego rysach podobieństwo do starego przyjaciela czy też mleczarza. Miał cuchnący oddech.

Whiskey i piwo.

I krew.

– Czasem w ogóle nie zachowujesz się jak chłopak. Czasem sprawiasz wrażenie kogoś, kto nigdy nie będzie mężczyzną – stwierdził ojciec spokojnie, ale niecierpliwie.

– Staram się.

– Naprawdę?

– Naprawdę – powiedział Colin rozpaczliwie.

– Czasem zachowujesz się jak ciota.

– Przykro mi.

– Czasem zachowujesz się jak cholerny pedał.

– Nie chciałem zrobić ci wstydu.

– Chcesz wziąć się w garść?

– Tak.

– Możesz wziąć się w garść?

– Tak.

– Możesz?

– Pewnie, że mogę.

– Zrobisz to?

– Jasne.

– No to zrób to.

– Potrzebuję kilku minut…

– Teraz! Zrób to teraz!

– OK.

– Weź się w garść.

– OK. Jestem OK.

– Trzęsiesz się.

– Nie trzęsę się.

– Idziesz ze mną?

– Idę.

– Pokaż tym facetom, czyim jesteś synem.

– Jestem twoim synem.

– Musisz to udowodnić, junior.

– Udowodnię.

– Daj mi dowód.

– Czy mogę dostać piwo?

– Co?

– Myślę, że to by mi pomogło.

– W czym pomogło?

– Poczułbym się lepiej.

– Chcesz piwa?

– Tak.

– No, wreszcie mówisz jak mężczyzna.

Frank Jacobs uśmiechnął się szeroko i potargał włosy syna zakrwawioną ręką.

15

Colin siedział na ławeczce pod ścianą przybudówki, sączył zimne piwo i zastanawiał się, co będzie dalej. Nie znalazłszy niczego ciekawego w żołądku rekina, mężczyźni wyrzucili martwą bestię za burtę. Unosiła się przez chwilę na wodzie, po czym nagle zatonęła albo wciągnęła ją w głębię inna krwiożercza istota. Ociekający krwią mężczyźni ustawili się jeden obok drugiego wzdłuż relingu rufowego, a Irv polewał ich za pomocą węża morską wodą. Zdjęli kąpielówki, które trzeba było wyrzucić, i szorowali się kostkami żółtego mydła, cały czas żartując na temat swoich genitalii. Każdy dostał wiadro słodkiej wody do spłukania mydlin. Gdy zeszli na dół, żeby wysuszyć się i ubrać, Irv zmył pokład, usuwając ostatnie ślady krwi.

Później zabawiali się strzelaniem do rzutków. Charlie i Irv zawsze mieli na pokładzie dwie strzelby i wyrzutnię, na wypadek, gdyby nie brały ryby i trzeba było jakoś zabawić klientów. Mężczyźni pili whiskey i piwo, celowali do wirujących spodków i zupełnie zapomnieli o celu wyprawy.

Z początku Colin mrużył oczy przy każdym wystrzale, ale po chwili huk broni przestał robić na nim jakiekolwiek wrażenie.

Jeszcze później, gdy już znudzili się strzelaniem do rzutków, zaczęli polować na nurkujące mewy w pobliżu łodzi. Ptaki nie reagowały na grzmot wystrzałów; nie przerwały polowania i wydawały niesamowite, przeraźliwe krzyki, najwidoczniej nieświadome tego, że są zabijane.

Ta nowa rzeź nie wywołała już w Colinie wstrętu i obrzydzenia, jak stałoby się jeszcze tak niedawno. Nie czuł absolutnie niczego, gdy patrzył na padające martwe ptaki. Dziwił go tylko brak jakiejkolwiek reakcji – przenikał go wewnętrzny chłód i doskonała obojętność.

Strzelby grzmiały i mewy rozrywały się na niebie. Tysiące maleńkich kropel krwi rozpryskiwało się w złotym powietrzu jak paciorki roztopionej miedzi.

O wpół do ósmej pożegnali się z Irvem i Charliem i udali się do portowej knajpy na obiad składający się ze steków i krabów. Colin był wygłodniały. Łapczywie pochłonął zawartość swojego talerza, nawet przez chwilę nie myśląc o wypatroszonym rekinie czy rozrywanych na strzępy mewach.

Było już dobrze po zachodzie słońca, gdy ruszyli z powrotem do domu. Frank jak zwykle jechał za szybko, nie mając względów dla innych kierowców.