Colin i Roy urządzili sobie zawody pływackie, bawili się dętkami i dmuchanymi materacami, grali w wyławianie monet z dna, chlapali się, pryskali i wreszcie wypełzli z basenu na betonowe obrzeże, by posmażyć się trochę na słońcu. Colin po raz pierwszy kąpał się z Royem i po raz pierwszy widział go bez koszuli i po raz pierwszy zobaczył okropne blizny szpecące jego plecy – biegły na ukos od prawego ramienia chłopca do jego lewego biodra. Colin próbował je policzyć – sześć, siedem, osiem, może nawet dziesięć. Trudno było powiedzieć, ile ich naprawdę było, ponieważ łączyły się w kilku miejscach. Tam gdzie między szramami zachowały się fragmenty zdrowej skóry, widać było ładną opaleniznę, ale wypukłe blizny były odporne na słońce – miejscami blade i gładkie, a miejscami zaczerwienione i pomarszczone.
– Co ci się stało? – spytał Colin.
– Hę?
– Co się stało z twoimi plecami?
– Nic.
– A te blizny?
– To nic.
– Przecież się z tym nie urodziłeś.
– To był tylko wypadek.
– Jaki wypadek?
– To było dawno temu.
– Kraksa samochodowa czy coś podobnego?
– Nie chcę o tym mówić.
– Dlaczego nie?
Roy spojrzał na niego ze złością.
– Powiedziałem, że nie mam ochoty na pieprzoną rozmowę o pieprzonych bliznach!
– OK, jasne. Nie ma sprawy.
– I nie muszę się przed tobą tłumaczyć dlaczego.
– Nie chciałem być wścibski.
– Ale byłeś.
– Przepraszam.
– No dobra. – Roy westchnął. – Ja też.
Wstał i odszedł na drugi koniec basenu. Stał tam przez chwilę, odwrócony do Colina plecami, wpatrując się w ziemię.
Czując się głupio i niezręcznie, Colin szybko wśliznął się do basenu, jakby chciał ukryć się w chłodnej wodzie. Zaczął gwałtownie pływać, próbując rozładować nagły przypływ energii.
Pięć minut później, gdy Colin znów wyszedł z basenu, Roy był w tym samym miejscu, ale teraz klęczał. Grzebał w trawie.
– Co znalazłeś? – spytał Colin.
Roy był tak zajęty tym, co robił, że nie usłyszał pytania. Colin zbliżył się i przykucnął obok Roya.
– Mrówki – powiedział Roy.
Przy krawędzi betonu wznosił się kopczyk spulchnionej ziemi, wielkości filiżanki. Maleńkie czerwone mrówki dreptały po wzgórku i wokół niego.
Uśmiechając się szeroko, Roy wgniatał owady w beton. Tuzin. Dwa tuziny. Z kopczyka wybiegły natychmiast inne mrówki i pędziły do cienia, który rzucał Roy, jakby nagle sobie uświadomiły, że ich przeznaczeniem jest nie bezmyślna praca w mrowisku, ale śmierć na ofiarnym ołtarzu, z rąk monstrualnego boga, milion razy większego od nich.
Roy przerwał swe dzieło i popatrzył na wilgotne, rdzawe resztki, które plamiły mu palce.
– Żadnych kości – powiedział. – Nic z nich nie pozostaje, tylko mała kropelka soku, ponieważ nie mają w ogóle kości.
Colin przyglądał się.
17
Gdy Roy dokonał już swego morderczego dzieła, chłopcy postanowili zagrać w waterpolo niebieskozieloną piłką plażową. Roy wygrał.
Zanim wybiła trzecia, byli już zmęczeni basenem. Przebrali się i usiedli w kuchni, racząc się herbatnikami i lemoniadą.
Colin opróżnił swoją szklankę, zgryzł kawałek lodu i spytał”
– Ufasz mi?
– Pewnie.
– Przeszedłem próbę zwycięsko?
– Jesteśmy braćmi krwi, czyż nie?
– Więc mi go zdradź.
– Co ci mam zdradzić?
– No wiesz. Ten wielki sekret.
– Już ci go zdradziłem – powiedział Roy.
– Naprawdę?
– W piątek wieczorem, po wyjściu z salonu gier, zanim pojechaliśmy do Fairmont obejrzeć to porno.
Colin potrząsnął głową.
– Jeśli coś wtedy mówiłeś, to ja nie słyszałem.
– Słyszałeś, ale nie chciałeś słyszeć.
– Co to za mętna gadka?
Roy wzruszył ramionami. Potrząsnął szklanką, w której grzechotał lód.
– Powiedz jeszcze raz – poprosił Colin. – Tym razem chcę usłyszeć.
– Zabijam ludzi.
– Rany. To jest naprawdę ten twój wielki sekret?
– Dla mnie to całkiem niezły sekret.
– Ale nieprawdziwy.
– Czy jestem twoim bratem krwi?
– Tak.
– Czy bracia krwi okłamują się nawzajem?
– Raczej nie – przyznał Colin. – No dobra. Jeśli zabijałeś ludzi, to musieli nosić jakieś imiona. Jak się nazywali?
– Stephen Rose i Phil Pacino.
– Kim byli?
– Zwykłymi chłopakami.
– Twoimi przyjaciółmi?
– Mogliby nimi być, gdyby tylko tego zapragnęli.
– Dlaczego ich zabiłeś?
– Nie chcieli zostać moimi braćmi krwi. Po tym, jak mi odmówili, nie mogłem już im ufać.
– To znaczy, że mnie też byś zabił, gdybym nie chciał być twoim bratem krwi?
– Może.
– Bzdura.
– Myśl sobie, co chcesz.
– Gdzie ich zabiłeś?
– Tu, w Santa Leona.
– Kiedy?
– Phila załatwiłem zeszłego lata, pierwszego sierpnia, nazajutrz po jego urodzinach, a Steve’a Rose’a wykończyłem rok wcześniej, też latem.
– Jak?
Roy uśmiechnął się sennie i zmrużył oczy, jakby przeżywał to jeszcze raz w myślach.
– Steve’a zepchnąłem z urwiska morskiego przy Sandman’s Cove. Roztrzaskał się o skały, które były na dole. Szkoda, że nie widziałeś, jak się o nie obijał. Kiedy go znaleźli następnego dnia, był tak zmasakrowany, że nawet jego stary nie mógł go poznać.
– A ten drugi – ten Phil Pacino?
– Byliśmy u niego w domu i składaliśmy model samolotu – powiedział Roy. – Jego rodziców nie było. Nie miał żadnego rodzeństwa. Nikt nie wiedział, że do niego poszedłem. Miałem znakomitą okazję, więc spryskałem mu głowę płynem do zapalniczek i podpaliłem go.
– Rany.
– Jak tylko się upewniłem, że jest martwy, wyniosłem się stamtąd. Cały dom się spalił. To był prawdziwy trzask. Szef straży pożarnej ustalił potem, że Phil sam rozniecił ogień, bawiąc się zapałkami.
– Ale nawijasz – powiedział Colin.
Roy otworzył oczy, ale się nie odezwał.
Colin zaniósł talerze i szklanki do zlewu, umył i postawił na suszarce.
– Wiesz, Roy, masz taką wyobraźnię, że powinieneś pisać horrory, gdy już dorośniesz. Zrobiłbyś na tym majątek.
Roy nie ruszył się, żeby pomóc przyjacielowi w zmywaniu.
– Wciąż więc uważasz, że prowadzę z tobą jakąś grę?
– No cóż, wymyśliłeś dwa nazwiska…
– Steve Rose i Phil Pacino żyli naprawdę. Możesz to dość łatwo sprawdzić. Idź do biblioteki i przejrzyj stare numery News Register. Tam sobie wszystko przeczytasz.
– Może to zrobię.
– Może powinieneś.
– Ale nawet gdyby ten Steve Rose naprawdę spadł z urwiska w Sandman’s Cove, a Phil Pacino spłonął we własnym domu, to i tak nie jest to żaden dowód. Absolutnie żaden. To mogły być najzwyklejsze wypadki.
– Więc po co miałbym obarczać się za nie odpowiedzialnością?
– Żeby ta twoja opowieść wyglądała jeszcze bardziej realistycznie. Żebym w nią uwierzył. Żebym stał się ofiarą jakiegoś żartu.
– Potrafisz być uparty.
– Tak jak ty.
– Kiedy wreszcie spojrzysz prawdzie w oczy?
– Już ją znam – powiedział Colin. Skończył myć naczynia i wytarł ręce w ścierkę w czerwono – białą kratę.