Colin pomyślał w przebłysku zazdrości: Ona go woli ode mnie. Jak ona na niego patrzy! Czy kiedykolwiek tak patrzyła na mnie? Nie, do diabła. Suka!
Ten nagły trudny do opanowania wybuch gniewu zaskoczył go i wprawił w zażenowanie. Gdy Roy i Weezy oglądali ostatni z obrazów Thornberga, Colin starał się zapanować nad sobą.
Kilka minut później, już na ulicy, gdy wsiadali na rowery, Colin spytał”
– Dlaczego nigdy mi nie powiedziałeś, że interesujesz się sztuką?
Roy uśmiechnął się.
– Bo się nie interesuję. To kupa gówna. Cholernie nudne.
– Ale to wszystko, co mówiłeś w galerii…
– Wiedziałem, że twoja stara spotyka się z tym Thornbergiem i wystawia jego obrazy. Poszedłem do biblioteki, żeby sprawdzić, czy nie ma tam czegoś na jego temat. Prenumerują kilka czasopism o sztuce, a California Artist zamieścił artykuł na jego temat prawie rok temu. Przeczytałem go, żeby mieć jako takie pojęcie o jego malarstwie.
– Dlaczego? – spytał Colin, zdumiony.
– Żeby zrobić wrażenie na twojej matce.
– Po co?
– Bo chcę, żeby mnie lubiła.
– Zadałeś sobie tyle trudu tylko po to, żeby cię polubiła? Czy to dla ciebie takie ważne?
– Pewnie – powiedział Roy. – Nie chcemy przecież, by nabrała przekonania, że mam na ciebie zły wpływ. Mogłaby ci zabronić widywać się ze mną.
– Dlaczego miałaby myśleć, że masz na mnie zły wpływ?
– Dorosłym przychodzą do głowy różne rzeczy – powiedział Roy.
– Cóż, nigdy mi nie powiedziała, żebym się z tobą nie zadawał. Całkiem odwrotnie – myśli, że masz na mnie dobry wpływ.
– Tak?
– Tak.
– W takim razie moje małe oszustwo tylko ją utwierdzi w tym przekonaniu.
Roy szybko ruszył naprzód.
Colin zawahał się, a następnie podążył za nim. Był pewien, że za „małym oszustwem” Roya kryło się coś znacznie więcej. Ale co? Co Roy knuł tak naprawdę?
21
Weezy nie mogła być we wtorek wieczorem w domu; umówiła się na kolację ze wspólnikiem. Dała synowi pieniądze, żeby zjadł u Charly’ego, i Colin zabrał ze sobą Roya.
Po cheeseburgerach i koktajlu mlecznym Colin spytał”
– Chcesz zobaczyć film?
– Gdzie?
– W telewizji.
– Jaki?
– Cień Draculi.
– Dlaczego chcesz oglądać taką bzdurę?
– To nie bzdura. Ma dobre recenzje.
– Nie ma żadnych wampirów.
– Może nie ma. A może są.
– Jakie może? To oczywiste. Wampiry… to nonsens.
– Ale pasują do filmów grozy.
– Nudziarstwo – powiedział Roy.
– A może byś przynajmniej spróbował obejrzeć ten film?
Roy westchnął i pokręcił głową.
– Jak można bać się czegoś, co nie istnieje?
– Po prostu trzeba sobie wyobrazić.
– Dlaczego miałbym wyobrażać sobie straszne rzeczy, skoro istnieje tyle rzeczy prawdziwych, których należy się bać?
Colin wzruszył ramionami.
– W porządku. Więc nie chcesz oglądać tego filmu.
– Poza tym zaplanowałem coś na później.
– Co? – spytał Colin.
– Zobaczysz. – Roy posłał mu chytre spojrzenie.
– Nie bądź taki tajemniczy. Powiedz.
– W swoim czasie.
– Kiedy?
– Och… o ósmej – powiedział Roy.
– A co będziemy robić do tego czasu?
Pojechali w dół Central Avcnue, do małej przystani, zostawili na parkingu rowery, które zabezpieczyli łańcuchami i zaczęli zgłębiać labirynt nabrzeżnych sklepików i lokali rozrywkowych. Spacerowali w gwarnym tłumie turystów, szukając ładnych dziewczyn.
Nad zatoką unosiły się i nurkowały mewy. Krzycząc przeraźliwie i melancholijnie, rzucały się w górę i w dół, tam i z powrotem, zszywając swym lotem niebo, ziemię i wodę.
Colin pomyślał, że przystań jest piękna. Blask zmierzającego ku zachodowi słońca sączył się przez białe chmury i zostawiał na wodzie połyskliwe plamy koloru spiżu. Siedem małych żaglówek płynęło w równym szyku, posuwając się zygzakiem po spokojnych wodach przystani ku otwartemu morzu. Wieczór tonął w charakterystycznym kalifornijskim świetle, doskonale czystym, choć wydawało się zamglonym – jakby patrzyło się na świat przez nieskończoność cennych kryształowych tafli.
Przystań wydawała się w tej chwili najbezpieczniejszym i najbardziej przyjaznym miejscem na ziemi, ale Colin, na swoje nieszczęście, wiedział, jak będzie wyglądała za godzinę lub dwie. Umiał odmalować sobie jej obraz nocą: tłumy zniknęły, sklepy zamknięte, a światła wygaszone z wyjątkiem kilku latarni na nabrzeżu. O tak późnej godzinie jedynym słyszalnym dźwiękiem jest głos nocy: bezustanny plusk morza uderzającego o ciemne pale, skrzypienie zacumowanych łodzi, złowieszczy szelest skrzydeł mew układających się do snu i ten wciąż obecny, podskórny strumień demonicznych szeptów, których większość ludzi nie może usłyszeć. Wiedział, że wraz ze śmiercią słonecznego blasku przypełznie zło. Coś strasznego wynurzy się z wody pogrążonej w mroku i schwyci nieuważnego przechodnia; coś śliskiego i pokrytego łuską; coś zżeranego nie nasyconym nigdy głodem; coś o ostrych jak brzytwa zębach i potężnych szczękach, które mogą rozerwać człowieka na strzępy.
Niezdolny, by odrzucić tę wizję, Colin stwierdził nagle, że nie potrafi już cieszyć się pięknem, które roztaczało się wokół niego. Było tak, jakby patrzył na cudowną dziewczynę i, wbrew sobie, zamiast niej widział jej gnijące ciało, którym będzie musiała się stać.
Czasem zastanawiał się, czy nie jest szalony.
Czasem nienawidził samego siebie.
– Ósma – powiedział Roy.
– Dokąd idziemy?
– Trzymaj się blisko mnie.
Ruszyli – Roy prowadził. Zatoczyli krąg, po czym powrócili do wschodniego wylotu Central Avenue, a następnie skręcili w Santa Leona Road, posuwając się na wschód. Gdy dotarli do wzgórz za miastem, skręcili w wąską, polną drogę, i podążyli nią, przecinając małą dolinkę. Po obu stronach zakurzonego traktu rosły polne kwiaty, połyskując w wysokiej suchej trawie niczym niebieskie i czerwone płomienie.
Zachodzące słońce wisiało tuż nad ich głowami – przy tej bliskości morza godzina zmierzchu zdawała się bardzo bliska. Ziemią miała wkrótce zawładnąć noc. Gdziekolwiek by się udali, musieliby wracać w ciemności. Colin nie był z tego powodu zadowolony.
Dotarli na wyższą partię wzgórza i pokonali zakręt, który tonął w cieniu drzew eukaliptusowych. Droga kończyła się pięćdziesiąt jardów dalej, w samym środku cmentarzyska samochodów.
– Dom Pustelnika Hobsona – powiedział Roy.
– Kto to jest?
– Mieszkał tu.
Parterowy drewniany budynek, bardziej przypominający prymitywną chatę niż dom mieszkalny, górował nad kilkoma akrami trawiastego wzniesienia, na którym niszczało ponad dwieście samochodowych wraków.
Postawili swoje rowery przed chatą.
– Dlaczego nazywają go Pustelnikiem? – spytał Colin.
– Bo nim był. Mieszkał tu zupełnie sam i nie lubił ludzi.
Czterocalowa niebieskozielona jaszczurka wypełzła na zapadnięty stopień ganku, zatrzymała się, po czym zastygła, zezując mlecznym okiem w stronę chłopców.
– Skąd się wzięły te wszystkie samochody? – spytał Colin.
– Kiedy tu mieszkał, żył z nich. Skupował samochody po ciężkich wypadkach i sprzedawał części.
– Można się z tego utrzymać?