Выбрать главу

Dzieliło ich jedynie trzydzieści stóp odkrytego terenu.

– Roy, musiałem to zrobić.

– Nienawidzę cię.

– Nie mówisz poważnie.

– Jesteś taki, jak cała reszta.

– Roy, poszedłbyś do więzienia.

– Zabiję cię.

– Ale Roy…

– Ty pieprzony zdrajco!

Colin rzucił się do ucieczki.

23

Wiedział jednak, że nigdy nie prześcignie przyjaciela. Miał chude nogi – Roy muskularne. Zapas jego sił był żałośnie mały – energia i siły Roya wydawały się niespożyte. Colin nie miał odwagi spojrzeć za siebie.

Cmentarzysko samochodów było rozległym labiryntem. Biegł nisko pochylony po wijących się, krzyżujących ze sobą ścieżkach, korzystając z osłony, jaką dawały wraki. Skręcił w prawo, pomiędzy wypatroszone karoserie dwóch buicków. Mijał ogromne stosy opon, powyginane i zardzewiałe plymouthy, rozbite i skorodowane fordy, dodge, toyoty, oldsmobile, volkswageny. Przeskoczył rozmontowany wał napędowy, ominął zygzakiem rozrzucone bezładnie opony i popędził w stronę chaty Pustelnika Hobsona, która znajdowała się nieprawdopodobnie daleko, w odległości przynajmniej sześciuset stóp, i w końcu skręcił ostro w wąską uliczkę, zawaloną tłumikami i reflektorami, przypominającymi miny lądowe umieszczone w wysokiej trawie. Dziesięć jardów dalej skręcił na zachód, spodziewając się w każdej chwili ataku od tyłu, niemniej jednak zdecydowany odgrodzić się od Roya ścianą żelastwa.

Colinowi zdawało się, że minęła godzina, choć prawdopodobnie upłynęły nie więcej niż dwie minuty, gdy uświadomił sobie, że nie może tak biec bez końca, i że szybko zgubi właściwy kierunek i wpadnie prosto w objęcia Roya na którymś z zakrętów lub u zbiegu ścieżek. Właściwie nie był już pewien, czy przybliża się, czy też oddala od punktu, w którym rozpoczął swoją ucieczkę.

Zaryzykował spojrzenie przez ramię i stwierdził ze zdumieniem, że jest sam. Zatrzymał się przy jakimś zmiażdżonym cadillacu i przycisnął się w ciemności do jego boku.

Ponury, miedziany blask słońca, który za chwilę miał zgasnąć, nie mógł oświetlić otwartej przestrzeni między samochodami. Wokół zalegały liliowoczarne, puszyste cienie; rozrastały się na jego oczach z niewiarygodną prędkością, jak koszmarny grzyb pokrywający całą planetę. Colina przerażało to, że jest razem z Royem uwięziony w tej ciemności. Ale w takim samym stopniu bał się groźnych stworów, które mogły nocą czaić się na złomowisku: przedziwnych bestii, chimer, może nawet duchów ludzi, którzy zginęli w tych rozbitych samochodach.

Przestań! – myślał ze złością. – To głupie. To dziecinne. Musiał się skoncentrować na niebezpieczeństwie, o którego istnieniu wiedział na pewno. Roy. Musi się ratować się przed Royem. Wtedy będzie mógł martwić się o inne rzeczy.

Myśl, do diabła.

Uświadomił sobie, że oddycha za głośno. Było prawdopodobne, że Roy usłyszy podejrzane odgłosy i kierując się nimi dotrze do jego kryjówki. Colinowi trudno było zachować całkowitą ciszę w tej niebezpiecznej sytuacji, ale przy odrobinie wysiłku mógł oddychać spokojniej.

Z napięciem nasłuchiwał kroków Roya.

Nic.

Do Colina zaczęły powoli docierać szczegóły tego małego świata, w którym znalazł schronienie. Czuł pod plecami twardą i ciepłą karoserię cadillaca. Trawa była sucha, sztywna i pachniała sianem. Ziemia promieniowała ciepłem, oddając chłodnej nocy zgromadzony w ciągu dnia żar słoneczny. Gdy z nieba sączyły się ostatnie promienie światła, cienie zalegające cmentarzysko zaczęły się kołysać i drżeć jak wodorosty na dnie morza. Słychać było różne odgłosy: przeraźliwe krzyki ptaka, szelest uciekającej polnej myszy, rechot wszechobecnych ropuch, szum wiatru w koronach eukaliptusów, otaczających z trzech stron teren złomowiska.

Ale Roya nie było słychać.

Czy wciąż tam był?

Czy poszedł wściekły do domu?

Colin, zbyt zdenerwowany, by długo tkwić nieruchomo, uniósł się na tyle, by móc wyjrzeć przez brudne szyby cadillaca. Niewiele widział. Samochody szybko znikały w rozlewającej się plamie nocy.

Coś działo się za jego plecami, Colin bardziej to wyczuł, niż usłyszał. Odwrócił się na pięcie, czując jak wali mu serce. Zobaczył przed sobą Roya, który uśmiechał się szeroko i wyglądał jak demon. Trzymał w ręku łyżkę do opon, jakby szykował się do rozgrywki baseballa.

Przez chwilę obaj stali nieruchomo. Byli skrępowani niewidoczną pajęczyną pamięci, opleceni miłymi wspomnieniami, niby siecią nitek utkaną przez pająka. Jeszcze przed chwilą byli przyjaciółmi, nagle stali się wrogami. Zmiana nastąpiła zbyt gwałtownie, a przyczyna była zbyt dziwaczna, by któryś z nich zdołał dociec jej znaczenia. Tak to przynajmniej odczuwał Colin. I gdy patrzyli na siebie, zaczął mieć nadzieję, że Roy dostrzeże bezsens tej sytuacji i odzyska rozsądek.

– Jestem twoim bratem krwi – powiedział cicho.

Roy zamachnął się łyżką do opon. Colin rzucił się na ziemię, by uniknąć ciosu, i stalowy pręt przebił bok cadillaca.

Jednym płynnym ruchem, cały czas krzycząc złowieszczo, Roy wyrwał łyżkę z karoserii, zamierzył się, jakby rąbał drzewo i uderzył z całych sił. Colin uskoczył w bok i potoczył się po ziemi gniotąc z trzaskiem trawę, gdy pałka opadła. Słyszał, z jak nieprawdopodobną siłą uderzyła o ziemię, w miejscu, gdzie jeszcze przed sekundą leżał, i wiedział, że roztrzaskałaby mu czaszkę, gdyby w porę nie umknął.

– Su – kin – syn! – powiedział Roy.

Colin potoczył się jeszcze jakieś pięć czy sześć stóp i podniósł się na nogi. Gdy wstawał, Roy ruszył w jego stronę wymachując stalową łyżką. Przecięła powietrze – fiuuuuu! – i minęła go o kilka cali. Colin zatoczył się do tyłu, próbując wydostać się poza zasięg rąk przeciwnika, i natknął się na inny samochód, który zagrodził mu drogę.

– Mam cię – powiedział Roy. – Mam cię, ty mały draniu.

Roy zamachnął się tak szybko, że Colin prawie nie dojrzał pałki.

W ostatniej chwili przykucnął i stalowy pręt przeciął powietrze nad jego głową; odbił się z brzękiem od samochodu, stojącego za plecami Colina. Głośny, ostry dźwięk zabrzmiał jak strzał karabinowy, który trafił w ogromny stalowy dzwon o pozbawionym melodii tonie, i przetoczył się głuchym echem przez złomowisko. Pręt uderzył w samochód tak mocno, że wypadł z ręki Roya, poleciał w ciemność i upadł w trawę kilka jardów dalej.

Roy zawył z bólu. Siła uderzenia dotarła, poprzez stal, do jego ręki. Chwycił się za obolałą dłoń i zaklął głośno.

Colin skorzystał z chwilowej niedyspozycji przeciwnika i uciekł najszybciej, jak mógł.

24

Wnętrze chevroleta cuchnęło. Colin rozróżniał kilka nieprzyjemnych zapachów i był w stanie wyobrazić sobie źródła niektórych z nich – choć nie wszystkich. Zjełczały smar pokryty pleśnią. Wilgotna tapicerka przesiąknięta stęchlizną. Gnijący dywanik. Ale jeden był najsilniejszy – dziwny odór, przypominający zapach gotującej się szynki, na przemian słodki i mdły. Zastanawiał się, czy w samochodzie nie ma zdechłego zwierzęcia – rozkładającej się wiewiórki albo myszy czy szczura, czegoś pokrytego kłębowiskiem robaków, zaledwie kilka cali od niego, niewidocznego w tej nieprzeniknionej ciemności. Chwilami obraz rozmiękłego ciała stawał się w jego umyśle tak wyraźny, że krztusił się z obrzydzenia, choć wiedział, że ten odgłos, nawet najcichszy, może przyciągnąć uwagę Roya.

Colin leżał skulony na tylnym, zbutwiałym siedzeniu chevroleta, na prawym boku, twarzą do maski, z podciągniętymi kolanami, z ramionami przy klatce piersiowej – spocony i drżący z przerażenia, szukający w głębokim cieniu ratunku, ale boleśnie świadomy, że w tym miejscu nie znajdzie bezpiecznego schronienia. Tylna szyba, a także boczne były całe, ale przednia została całkowicie wybita. Do wnętrza napływała od czasu do czasu bryza, ale nie mogła odświeżyć powietrza wewnątrz wraku – mieszała tylko zapachy, które stawały się coraz bardziej intensywne. Nasłuchiwał bacznie, czy wiatr nie przyniesie jakichś odgłosów świadczących o bliskości Roya, ale na złomowisku od dłuższego czasu panowała cisza.