Nie, nie, nie! Muszę z tym skończyć – powiedział sobie Colin. – Co się ze mną dzieje?
Gdzieś na zewnątrz czaił się Roy, polując na niego. Musi nasłuchiwać i musi być gotowy. Musi się skoncentrować. To Roy był realnym zagrożeniem, a nie jakaś obcięta ręka.
Jak gdyby na potwierdzenie tej rady, jaką Colin dał samemu sobie, dobiegły go jakieś odgłosy. To był Roy. Niezbyt daleko trzasnęły drzwi jakiegoś samochodu. W chwilę później skrzypnęły następne. Po kilku sekundach – szczęk zardzewiałego metalu zatrzaskiwanych drzwi.
Roy przeszukiwał samochody.
Colin wyprostował się i przekrzywił głowę.
Otworzyły się kolejne drzwi z głośnym protestem.
Colin nic nie widział przez otwór po wybitej szybie.
Czuł się jak w klatce.
Uwięziony.
Trzask następnych drzwi.
Ogarnięty paniką, Colin przesunął się w lewo, ześliznął się z tylnego siedzenia, wychylił poza przednie i wystawił głowę przez okno po stronie kierowcy. Świeże powietrze, które poczuł na twarzy, było chłodne i nawet tu, w głębi lądu, pachniało morzem. Jego oczy przywykły do ciemności, a częściowo przesłonięty księżyc pozwalał widzieć na odległość osiemdziesięciu czy stu stóp.
Roy był cieniem wśród cieni, ledwie widocznym, oddalonym o cztery wraki od chevroleta, w którym schował się Colin. Otworzył drzwi następnego samochodu, wsadził do środka głowę, po chwili wysunął ją i zatrzasnął drzwi. Ruszył w stronę następnego wozu, coraz bliżej chevroleta.
Colin wrócił na tylne siedzenie i szybko przesunął się w prawo, ku drzwiom. Z lewej strony nadchodził Roy.
Kolejne drzwi zamknęły się z trzaskiem: brzdęk!
Roy był tylko dwa wozy dalej.
Colin chwycił klamkę i uświadomił sobie, że nie wie, czy drzwi po prawej stronie można otworzyć. Dotychczas korzystał tylko z tych po lewej. Co się stanie, jeśli okażą się zakleszczone i zamiast się otworzyć, narobią mnóstwo hałasu? Roy zjawi się w oka mgnieniu i uwięzi go na dobre.
Colin zawahał się, oblizał wargi.
Czuł się tak, jakby za chwilę miał się zsiusiać.
Ścisnął nogi.
To uczucie nasilało się: ciepły ból w lędźwiach.
Proszę, Boże, nie każ mi siusiać – myślał. – Nie tutaj. Nie teraz. To nie jest właściwe miejsce na takie rzeczy.
Brzdęk.
Roy był w sąsiednim wozie.
Nie było czasu martwić się tym, czy drzwi po prawej stronie otworzą się, czy też nie. Nie miał wyboru. Musiał spróbować i liczyć na szczęście. Pociągnął za klamkę. Poruszyła się. Wziął głęboki oddech, niemal zakrztusił się stęchłym powietrzem i otworzył drzwi jednym gwałtownym pchnięciem. Skrzywił się, słysząc głośny zgrzyt, ale dziękował Bogu, że drzwi się otworzyły.
W szaleńczym pośpiechu, niezgrabnie, wydostał się z chevroleta, nie dbając już o to, czy Colin go usłyszy, skoro wcześniej zdradziły go drzwi. Zrobił dwa kroki, potknął się o tłumik, upadł na kolana, znów się podniósł, i dał nura w ciemność.
– Hej! – krzyknął Roy z drugiej strony samochodu. Niespodziewany, gwałtowny ruch zaskoczył go. – Hej, poczekaj chwilę!
25
Biegnąc na ile starczyło mu sił, Colin w ostatniej chwili dostrzegł oponę na swej drodze. Przeskoczył ją, ominął stertę zderzaków i gnał dalej przez wysoką trawę. Skręcił w lewo, okrążając rozbitą furgonetkę dodge’a ustawioną na kołkach. Po krótkim wahaniu i szybkim spojrzeniu za siebie, rzucił się na ziemię i wczołgał pod samochód.
Gdy Colin zniknął z pola widzenia, Roy obszedł maskę furgonetki i zatrzymał się, rozglądając na boki. Gdy się zorientował, że uliczka labiryntu jest pusta, splunął na ziemię.
– Cholera.
Noc była bardzo ciemna, ale Colin widział ze swej kryjówki białe tenisówki Roya. Leżał na brzuchu, z głową zwróconą w lewo, z prawym policzkiem przyciśniętym do ziemi; Roy znajdował się w odległości nie większej niż jard. Colin mógłby go chwycić za kostkę i przewrócić, ale co potem?
Po chwili zastanowienia Roy otworzył drzwi po stronie kierowcy. Gdy zobaczył, że nikogo tam nie ma, zatrzasnął je i przeszedł na tył samochodu.
Colin oddychał płytko przez usta i żałował, że nie może uciszyć łomotu serca. Gdyby zdradził go jakikolwiek hałas, oznaczałoby to śmierć. Roy otworzył jedno ze skrzydeł tylnych drzwi furgonetki. Gdy zajrzał do części bagażowej, uznał zapewne, że nie jest w stanie dostrzec każdego zakamarka, gdyż otworzył również drugie skrzydło i wdrapał się do środka.
Colin słyszał, jak Roy penetruje zacienione miejsca w metalowej skrzyni. Zastanawiał się, czy nie wypełznąć spod samochodu i nie przeczołgać się cicho do innej kryjówki, ale podejrzewał, że nie ma dość czasu, by zrobić to niezauważenie.
Gdy Colin oceniał swe szansę, Roy wyszedł z samochodu i zamknął drzwi. Okazja do ucieczki, jeśli w ogóle istniała, została zaprzepaszczona.
Colin przekręcił się minimalnie i spojrzał przez ramię. Zobaczył białe tenisówki i modlił się, by Royowi nie przyszło do głowy sprawdzić wąskiej przestrzeni pod wozem.
Wydawało się niewiarygodne, ale jego modlitwy zostały wysłuchane. Roy skierował się w stronę maski samochodu, przystanął, zdawał się rozglądać i zastanawiać: – gdzie, u licha…? – Stał tam przez chwilę, bębniąc palcami o karoserię, po czym zaczął oddalać się w kierunku północnym i Colin nie mógł już dojrzeć jego butów i usłyszeć kroków.
Leżał nieruchomo przez dłuższy czas. Odważył się oddychać normalnie, ale wciąż uważał, że najrozsądniej będzie zachowywać się jak najciszej.
Jego sytuacja poprawiła się przynajmniej pod jednym względem: powietrze krążące pod samochodem nie było tak cuchnące jak w chevrolecie. Czuł zapach polnych kwiatów, drażniącą woń nawłoci i duszący aromat wyschniętej trawy.
Drażniło go w nosie. Łaskotało.
Stwierdził ku swemu przerażeniu, że za chwilę kichnie. Przyłożył rękę do twarzy, ścisnął nos palcami, ale nie mógł zapobiec nieuniknionemu. Stłumił odgłos kichnięcia, jak tylko potrafił, i przerażony czekał, aż zostanie odkryty.
Ale Roy nie wrócił. Najwidoczniej był na tyle daleko, by nie słyszeć niczego.
Colin spędził pod wrakiem kilka następnych minut, po prostu dla spokoju sumienia. Chciał się upewnić, że naprawdę nic mu nie grozi, po czym wypełznął spod samochodu. Roya nigdzie nie było widać, ale mógł czekać przyczajony w którymś z tysiąca zakamarków, gotów do ataku.
Colin przekradał się ostrożnie przez metalowe cmentarzysko. Pokonywał otwartą przestrzeń na przygiętych kolanach, po czym przystawał w cieniu wraków, by sprawdzić, czy następny odcinek odsłoniętego terenu jest bezpieczny, i znów ruszał do przodu. Gdy od wozu, przy którym po raz ostatni widział Roya, dzieliło go pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt jardów, skręcił na północ, w stronę chaty Pustelnika Hobsona.