Выбрать главу

Jeśli udałoby mu się dotrzeć do rowerów, a Roy szukałby go w innym miejscu, to miałby szansę uciec. Uszkodziłby rower Roya – zgiął koło czy coś w tym rodzaju – po czym uciekłby na swoim, pewny, że nikt go nie ściga.

Dotarł do granicy złomowiska i przycisnął się do rozbitego kombi, wpatrując się w głębokie połacie cienia na tyłach chaty Pustelnika Hobsona. Zobaczył rowery u stóp zapadniętych schodów ganku, leżące obok siebie, w miejscu, gdzie trawa była krótka i wciąż trochę zielona, ale nie ruszył tam od razu. Roy mógł się spodziewać, że Colin wróci właśnie tutaj; mógł już ukrywać się w tych cieniach, sprężony, gotów do uderzenia. Colin wpatrywał się intensywnie w każde podejrzanie wyglądające miejsce, szukając wzrokiem jakiegoś niepokojącego ruchu czy kształtu, które rozjaśniała księżycowa poświata. Z czasem zdołał sprawdzić wszystkie ciemne zakątki i doszedł do wniosku, że w okolicy nie ma żywej duszy. Ale w kilku miejscach noc zdawała się wzbierać jak muł rzeczny – ludzkie oko nie mogło przeniknąć tej czerni.

W końcu powziął decyzję. Wstał, otarł pot z czoła i wkroczył na odsłonięty pas ziemi o szerokości dwudziestu jardów, ciągnący się od złomowiska do chaty. Nic nie poruszyło się w ciemności. Najpierw posuwał się powoli, potem coraz śmielej, a ostatnie dziesięć jardów pokonał biegiem.

Roy spiął rowery ze sobą. Łańcuchem zamykanym na kłódkę połączył koło swojego roweru z kołem roweru Colina.

Colin ciągnął za łańcuch i szarpał wściekle kłódkę, ale jego wysiłek nie zdał się na nic, zamek był solidny. Nie znał szyfru, jakim otwierało się kłódkę; rozdzielenie rowerów wydawało się więc niemożliwe. Nie mógł użyć ich jako tandemu, nawet gdyby łańcuch był dostatecznie luźny, by mógł je postawić na kołach i wprawić jednocześnie w ruch.

Zawiedziony, pomknął z powrotem w stronę kombi, by obmyśleć inne warianty działania. W zasadzie miał tylko dwie możliwości.

Mógł spróbować dostać się do domu na piechotę – albo dalej bawić się z Royem w kotka i myszkę w nie kończących się zakamarkach złomowiska.

Wolał pozostać tam, gdzie był. Argumentem było głównie to, że dotąd zdołał przeżyć. Jeśli będzie siedział tu dostatecznie długo, matka zgłosi jego zaginięcie. Mogła nie pojawić się w domu przed pierwszą czy drugą, a teraz musiało być już po północy. Wyświetlił godzinę na swoim zegarku elektronicznym i ze zdumieniem stwierdził, że jest wcześniej – za kwadrans dziesiąta. Mógłby przysiąc, że jest tu od przynajmniej trzech czy czterech godzin. A może Weezy wróci do domu wcześniej. I kiedy Colin nie pojawi się do północy, zadzwoni do rodziców Roya i dowie się, że ich syna też nie ma. Najpóźniej o pierwszej zawiadomi gliny. Policjanci ruszą na poszukiwania od razu – zgoda, ale gdzie zaczną? Przecież nie na złomowisku. W mieście. I na plaży. Potem na pobliskich wzgórzach. Dotrą na złomowisko Pustelnika Hobsona następnego dnia późnym popołudniem, może nawet w czwartek albo w piątek. Bez względu na to, jak bardzo pragnął tu pozostać i znaleźć kryjówkę na tym pełnym złomu wzgórzu, wiedział jednak, że nie zdoła uciekać przed Royem czterdzieści osiem, trzydzieści sześć czy nawet dwadzieścia cztery godziny. Miałby cholerne szczęście, gdyby udało mu się doczekać świtu.

Będzie musiał wrócić do domu na piechotę. Nie tą trasą, naturalnie, którą tu dotarli, jeśli Roy się zorientuje, że Colin zdołał opuścić złomowisko – wyruszy na jego poszukiwania. Istniałoby więc niebezpieczeństwo, że spotkają się na jakimś pustym odcinku drogi. Rower, jadący po utwardzonej nawierzchni, był prawie bezgłośny, i Colin bał się, że w porę nie usłyszy Roya i nie zdoła się ukryć. Będzie musiał zejść w dół, do toru kolejowego, a następnie, posuwając się wzdłuż szyn, dotrzeć do wyschniętego koryta odnogi rzecznej, niedaleko Ranch Road, a stamtąd do Santa Leona. Taka trasa byłaby znacznie trudniejsza niż ta uczęszczana, zwłaszcza w ciemności, ale dystans dzielący go od miasta skracał się w ten sposób z ośmiu mil do siedmiu czy nawet sześciu.

Colin uświadamiał sobie z bólem, że jego postępowaniem kieruje wyłącznie tchórzostwo. Chować się. Uciekać. Chować się. Uciekać. Zdawało mu się, że nie potrafi znaleźć żadnej strategii, by działać skutecznie. Czuł się żałośnie bezradny.

Więc pozostań tu. Spróbuj stawić Royowi czoło.

Marne szanse.

Nie uciekaj. Atakuj.

To przyjemna fantazja, ale to niemożliwe.

Wcale nie. Bądź napastnikiem. Zaskocz go.

Jest szybszy i silniejszy ode mnie.

Więc działaj przebiegle. Zastaw pułapkę.

Jest zbyt sprytny, by się nabrać.

Skąd wiesz, skoro nie próbowałeś?

Wiem.

Skąd?

Bo ja to ja. A on to Roy.

Colin szybko przerwał ten wewnętrzny monolog, bo wiedział, że to tylko strata czasu. Aż za dobrze rozumiał samego siebie. Po prostu nie miał w sobie siły czy woli, by przejść wewnętrzną przemianę. Zanim spróbowałby się zamienić w kota, musiałby być absolutnie przekonany, że dalsze występowanie w roli myszy nie przyniesie żadnych korzyści.

Była to jedna z tych ponurych i zbyt częstych chwil, gdy sam sobą pogardzał.

Zatrzymując się co kilka jardów, by zbadać teren, na który zamierzał wkroczyć, Colin posuwał się od jednego wozu do drugiego. Zmierzał uparcie w stronę miejsca, w którym Roy próbował zepchnąć pick – upa, stamtąd mógł bowiem najłatwiej dotrzeć do toru kolejowego. Noc była zbyt cicha. Szelest jego butów w sterczącej trawie przypominał grzmot i Colinowi zdawało się, że w nieunikniony sposób ściąga na siebie uwagę Roya. W końcu zdołał jednak dotrzeć do drugiego krańca złomowiska.

Miał przed sobą otwartą przestrzeń między ostatnimi wrakami a krawędzią wzgórza, o szerokości mniej więcej czterdziestu stóp. Choć teraz wydawało mu się, że ten odcinek ciągnie się przez całą milę. Księżyc świecił bezlitośnie i połać trawy była skąpana w mlecznym blasku, jakby oświetlały ją reflektory. Jeśli Roy obserwuje ten obszar, zauważy Colina, zanim ten zdołała pokonać jedną czwartą dystansu. Na szczęście, w ciągu ostatniej godziny, od strony oceanu napłynęły rozproszone, ale gęste masy chmur. Gdy ich zbite kłęby przykrywały swym całunem księżyc, ziemię ogarniała ciemność, która stanowiła doskonałą osłonę. Colin czekał na jedną z owych krótkich chwil zaćmienia. Gdy szeroki pas trawy zniknął pod płaszczem cienia, ruszył do przodu najciszej, jak było to możliwe – biegnąc na palcach i wstrzymując oddech, w stronę krawędzi i jeszcze dalej. Zbocze było pochyłe, ale nie na tyle, by nie dało się z niego zejść. Posuwał się w dół bardzo szybko, ponieważ nie było innego sposobu; siła grawitacji okazała się nie do pokonania. Przeskakiwał z jednej nogi na drugą, nie panując nad swoim ciałem, sadząc ogromnymi, niezgrabnymi susami, i gdy dotarł do połowy zbocza, stwierdził, że zaczyna zjeżdżać w dół. Sucha, piaszczysta gleba usuwała się spod nóg. Przez chwilę jechał niby na fali, ale potem stracił równowagę, upadł i ostatnie dwadzieścia stóp po prostu się przetoczył. Zatrzymał się w chmurze pyłu, leżąc płasko na plecach, z ręką przerzuconą przez szyny.

Głupi. Głupi i niezgrabny. Głupi i niezgrabny idiota.

Rany.

Leżał nieruchomo przez kilka sekund, trochę oszołomiony, ale i zdziwiony, że nic go nie boli. Jego duma była oczywiście zraniona, ale nic więcej.