Выбрать главу

Kurz zaczął opadać.

Gdy Colin już siadał, do jego uszu dotarło wołanie Roya”

– Bracie krwi?

Potrząsnął z niedowierzaniem głową i spojrzał w lewo, potem w prawo, wreszcie w górę.

– Bracie krwi, to ty?

Zza chmur wypłynął księżyc.

Colin ujrzał Roya, który stał na szczycie wysokiego wzgórza, na tle nieba, w bladym świetle, i spoglądał w dół.

Nie widzi mnie – powiedział sobie Colin. – A przynajmniej nie widzi mnie tak wyraźnie, jak ja jego. Stoi tam, w górze, mając za plecami niebo; a ja chowam się tu, w ciemności.

– To jesteś ty – stwierdził Roy. Runął pędem w dół zbocza.

Colin wstał, potknął się o szyny i popędził w stronę nieużytków, które ciągnęły się za torem kolejowym.

26

Gdy biegł przez pole, czuł się zupełnie bezbronny. Tam gdzie docierał blask księżyca, nie było dla niego żadnej osłony, żadnego miejsca, w którym mógłby się schować. Przyszła mu do głowy szalona myśl, że w każdej chwili może go przykryć gigantyczna stopa, gniotąc jak karalucha, który przemierza rozległą przestrzeń kuchennej podłogi.

W czasie sztormowej pogody deszcze nawadniały wzgórza, a potem strugi wody spływały ze zboczy do naturalnych kanałów odpływowych, które przecinały płaski teren na zachód od torów kolejowych. Przynajmniej raz w ciągu zimy potoki wylewały i równina zamieniała się w jezioro, które stanowiło część systemu retencyjnego opracowanego w ramach krajowego projektu antypowodziowego. Ponieważ ziemia znajdowała się pod wodą przeciętnie przez dwa miesiące każdej zimy, nawet latem nie była bogata w roślinność. Rosły tam połacie trawy słabo zakorzenionej w mule rzecznym, zagony kwiatów polnych, które kwitły niemal w każdym zakątku Kalifornii i kolczaste krzewy, jesienią odrywające się od podłoża i unoszone przez wiatr. Nie było w ogóle drzew, poszycia czy zarośli, w których Colin mógłby się ukryć.

Opuścił ten nagi teren, zeskakując do niedużego rowu. Miał od piętnastu do dwudziestu stóp szerokości i ponad siedem głębokości, a jego ściany były niemal pionowe. W czasie zimowych burz zamieniał się w rwącą rzekę – dziką, błotnistą i niebezpieczną, ale teraz nie było w nim kropli wody. Colin ruszył natychmiast biegiem, czując, jak jego łydki i bok przeszywa ból, a płuca płoną. Gdy dotarł do szerokiego zakrętu, spojrzał za siebie, pierwszy raz od chwili przejścia przez tory. O ile się zdołał zorientować, Roy nie zszedł jeszcze do rowu, by go ścigać. Był zaskoczony, że ma tak znaczną przewagę i zastanawiał się, czy to możliwe, by Roy nie widział, w którą stronę uciekł.

Szukając schronienia, wbiegł do mniejszej odnogi, która wychodziła z głównego kanału. U wylotu miała dziesięć stóp szerokości, ale potem ściany zbliżały się do siebie coraz bardziej, w miarę jak Colin posuwał się do przodu. Dno podnosiło się coraz wyżej, aż głębokość tej odnogi zmniejszyła się z siedmiu stóp do pięciu. Gdy pokonał niecałe sto jardów, korytarz zwęził się do szerokości sześciu stóp. Gdyby Colin się wyprostował, jego głowa wystawałaby ponad poziom terenu. W tym miejscu kanał dzielił się na dwa krótkie, ślepe korytarze, które wcinały się w grunt na głębokość czterech stóp. Wszedł do jednej z tych uliczek – pułapek, wcisnął się w nią, wbijając się ramionami w piaszczyste ściany. Usiadł, podciągnął kolana do brody, otoczył nogi rękoma i starał się być niewidoczny.

Grzechotniki.

O rany.

Lepiej o tym pomyśl.

Nie.

To kraina grzechotników.

Zamknij się.

Naprawdę.

Nie wychodzą w nocy.

Najgorsze stwory zawsze wychodzą w nocy.

Nie grzechotniki.

Skąd wiesz?

Czytałem w książce.

Jakiej książce?

Nie mogę przypomnieć sobie tytułu.

Nie było żadnej książki.

Zamknij się.

Grzechotniki są wszędzie.

Rany!

Przykucnął w kurzu, nasłuchując grzechotników i czekając na Roya. Upłynęło sporo czasu i nikt go nie zaatakował. Co kilka minut patrzył na swój zegarek i po półgodzinie zdecydował, że powinien wydostać się z rowu. Gdyby Roy przez cały ten czas przeszukiwał kanały, to w końcu zbliżyłby się na tyle blisko, że Colin wyczułby jego obecność – lecz panowała niezmącona cisza. Najwidoczniej Roy zrezygnował z pościgu, może dlatego, że zgubił w ciemności trop Colina i teraz nie wiedział, w którym kierunku udał się jego przeciwnik i nie był pewien, gdzie go szukać. Jeśli w istocie tak było, to znaczyło niewiarygodne wprost szczęście. Lecz Colin czuł, że wyzywałby Los, gdyby został na dłużej w tej jaskini jadowitych węży, licząc na ich łaskawość.

Wyczołgał się z rowu, wstał i rozejrzał się wokół. Nie dostrzegł jednak Roya.

Z największą ostrożnością, zatrzymując się co chwilę, by nasłuchiwać odgłosów nocy, Colin skierował się na południowy wschód. Co pewien czas, kątem oka, dostrzegał jakiś ruch – ale zawsze okazywało się, że to tylko kłąb wyschniętych krzewów, pędzonych przez wiatr. W końcu pokonał płaski teren i ponownie dotarł do torów kolejowych. Znajdował się ćwierć mili na południe od złomowiska i szybko zwiększał odległość dzielącą go od siedziby Pustelnika Hobsona.

Godzinę później, gdy dotarł do skrzyżowania torów z Santa Leona Road, był straszliwie zmęczony. Zaschło mu w ustach. Bolały go plecy. Mięśnie nóg były nadwerężone i pulsowały.

Zastanawiał się, czy nie dojść do miasta szosą. To była kusząca perspektywa: prosta i bezpośrednia droga, bez dziur, rowów czy pułapek ukrytych w cieniach. Już i tak udało mu się maksymalnie skrócić trasę, posuwając się polami. Od tej chwili unikanie uczęszczanych dróg przedłużyłoby tylko wędrówkę.

Zrobił kilka kroków po asfaltowej nawierzchni, gdy znów sobie uświadomił, że nie ma odwagi iść dalej. Roy dopadnie go tutaj, zanim zdoła dotrzeć do granic miasta, gdzie w obecności ludzi i przy dobrym oświetleniu trudniej dokonać zbrodni niż w opustoszałej okolicy.

Autostop.

Nic nie jeździ o tej porze.

Ktoś będzie przejeżdżał.

Tak. Może Roy.

Porzucił Santa Leona Road. Skierował się na południowy zachód od linii kolejowej, przemierzając obszar porośnięty niską, suchą roślinnością.

Nie przeszedł nawet pół mili, gdy dotarł do suchego kanału, który biegł wzdłuż Ranch Road. Był głęboki i szeroki, a jego ściany nie były ziemne, lecz betonowe. Zszedł na dół po jednej z drabinek, porozwieszanych w równych odstępach, i gdy stanął na dnie kanału, krawędź znajdowała się dwadzieścia stóp nad jego głową.

Dwie mile dalej, w samym sercu miasta, wspiął się po następnej drabince na górę i przeszedł przez balustradę. Znalazł się na chodniku przy Broadway.

Choć zbliżała się pierwsza w nocy, na ulicy było wciąż widać ludzi – w przejeżdżających samochodach; w czynnej całą noc restauracji; na stacji benzynowej. Jakiś starszy człowiek szedł pod rękę z siwowłosą kobietą o dziecięcej twarzy, a młoda para spacerowała wzdłuż sklepów, oglądając wystawy.

Colin pragnął podbiec do najbliższego człowieka i jednym tchem zdradzić swój sekret, historię obłędu Roya. Ale wiedział, że wzięliby go za wariata. Nie znali go, nie znali też Roya. A ta opowieść była przecież bezsensowna… Nawet gdyby zrozumieli i uwierzyli, to i tak nie mogliby mu pomóc.