Выбрать главу

– Ha… haloo! Jest tam kto? – wyszeptał, czując, że język zamienia mu się w suchy kołek.

– Wejdź! – wionęło z ciemności.

Coś zaszeleściło, zazgrzytało i zakłapało. Bob, z włosami do sufitu, zobaczył oczyma duszy ludzki szkielet sięgający piszczelami po jego głowę.

– Boooję się – wyjąkał.

Błysnęło światełko. Czarna świeca słabo rozjaśniła ponure wnętrze. Ale nie zobaczył kościotrupa. Nigdzie. Tylko tysiące drobnych szklanych wisiorków, dźwięczących w podmuchach klimatyzatora.

– Ty jesteś ten… Rockefeller?

Kobieta, która zadała pytanie, siedziała w ciemnowiśniowym fotelu wśród czarnych poduszek. Wyglądała jak wielka góra lodowa. Jej pulchne dłonie o długich, czerwonych paznokciach przebierały talię zatłuszczonych kart do tarota. Bob opanował strach na tyle, by dostrzec fioletowy szal okrywający włosy i potężny tors wróżki. Tylko oczy miała wspaniałe: ogromne i błyszczące w migotliwym blasku świecy.

– Nie. Nie jestem tym… no, Rockefellerem. Jego kolegą.

– Dlaczego się tym martwisz?

Andrews zamrugał oczami.

– Bo… każdy się czymś martwi.

– Weź kartę. – Czerwony pazur postukał w talię.

Bob przysiadł na skraju pufy. Wyciągnął dłoń.

– Ogryzasz paznokcie. Straszna wada – westchnęła wróżka, wlepiając pałający wzrok w zmierzwioną grzywkę Andrewsa. – Bardziej dbaj o siebie. No, weź kartę.

Bob z obrzydzeniem dotknął kartonika. Wróżka szybko odwróciła go obrazkiem na wierzch.

– Mężczyzna – powiedziała ponuro. – Brodaty. Niebezpieczny.

– Dlaczego?

Kobieta bawiła się medalionem na długim i grubym łańcuszku. Coś Bobowi przypominał. Ale ze strachu zapomniał, co.

– Nie szukaj go. To diabeł.

Bob otworzył usta. Zapytał dopiero po paru sekundach:

– Ja? Ja go szukam?

Wróżka wydała z wnętrza potężnej piersi odgłos brzmiący niczym gulgot indyka. Był to chyba tłumiony śmiech.

– Tak. I lepiej, żebyś tego nie robił.

– Bo co? – zaszemrał Bob.

– Śmierć! – ryknęła strasznym głosem. – Śmierć!

Bob z przerażenia osunął się z puf. Fiknął głową do przodu i przez kilka sekund znajdował się pod stołem okrytym długą, aksamitną serwetą. To wystarczyło, żeby coś zobaczył. I czegoś dotknął.

I żeby zwiał tak prędko, jak tylko to było możliwe.

Jupiter Jones nie przekroczył progu hotelu “Grazia Piena”. Stał ukryty za pniem pokracznej akacji, jakie rosły jeszcze w tym starym zakątku miasta. Przypatrywał się grubasowi – właścicielowi siedzącemu na stołeczku i wyraźnie obserwującemu ulicę.

– Zupełnie jak stary traper przed chatą z bali w Górach Skalistych! – wymruczał. – Ale tam człowiek czeka z dubeltówką na niedźwiedzia grizli. A ten tu? Na co czeka?

Gruby odwrócił się w stronę wejścia.

– Graziella! – ryknął. – Gdzie moje cappuccino? Zaraz będzie autobus!

Stara wychynęła z holu, trzymając w dłoniach filiżankę. Była mała, gruba, na klockowatych nogach obutych w filcowe papucie.

– Nie wrzeszcz! – huknęła. – Masz swoją kawę! Wrócił ten tam… z osiemnastki?

Jupiter Jones nadstawił uszu. Na szczęście oboje byli nieco przygłusi. I, na szczęście, mówili po angielsku.

– Wrócił. Zapisałem, jak kazano. Ale nie wiem, gdzie był. Boję się, że to kłopotliwy gość. Może sprawić zamieszanie. A autobus…

Stara wzruszyła ramionami. Jej ciemnoczerwone włosy lśniły w słońcu.

– Autobus przyjedzie o czasie. Roberto się tym zajmuje. Nie panikuj, amore mio. Wracam do kuchni. Potrzebny będzie gar zupy!

Jupiter Jones wyciągnął z kieszeni zmiętą kartkę. Z drugiej ogryzek ołówka. Zapisał kulfonami: Roberto? Autobus? Zupa? – z wielkimi znakami zapytania. Obejrzał się, słysząc tupot.

Środkiem ulicy, nie zważając na pojazdy, gnał Bob. Jupiter odlepił się od akacji.

– Hej, Bob! – zamachał dłonią. – Jestem tutaj!

Andrews przygalopował, nie mogąc złapać tchu.

– Tam, tam… ooona…

Pierwszy Detektyw szybko ocenił sytuację. Właściciel hotelu wciąż sączył cappuccino, niczego nie zauważywszy.

– Dobra, Bob – szepnął do ucha przyjacielowi. – W tył zwrot i cichutko, powolutku weźmiemy kurs na kiosk z hot dogami. Rozumiesz?

Bob ochłonął na tyle, by skinąć głową. Gdy już byli poza zasięgiem wzroku hotelarza i kanciapy Clarissy Montez, Andrews odzyskał mowę.

– Ona ma pod stołem cały arsenał – zahuczał, wycierając nos.

– Co?

– Pistolety maszynowe, broń krótką, skrzynki amunicji…

Jupiter poczuł straszny głód.

– Zapłaciłeś za wróżenie?

– Co? – Bob wytrzeszczył oczy – ja ci mówię, że ona ma pod stołem…

– Słyszałem – warknął Pierwszy Detektyw. – Masz może te dziesięć dolarów?

Oszołomiony Bob sięgnął do kieszonki. Banknot zaszeleścił mu w palcach.

– O, do diabła! – wyszeptał. – Z tego wszystkiego zapomniałem zapłacić.

– I bardzo dobrze – odetchnął Jupiter. Podszedł do wózka. – Dwa hot dogi z podwójną musztardą, sałatą i pomidorem – zażądał. – Masz, jedz.

Bob wyciągnął rękę.

– Ale ja ci opowiadałem…

Jupiter Jones mrużył oczy. Musztarda delikatnie szczypała podniebienie. Bułka była chrupiąca, a parówka taka, jak być powinna: gorąca i soczysta. Chwilowo nic nie mogło zmącić sielanki.

– Wiem, Bob – powiedział po dłuższej chwili, oblizując palce. – Wiem, co wróżka ma pod stołem. I to mnie niepokoi. Mówiła coś, zanim… no, zanim zwiałeś?

– Tak. Chyba coś o nas wie. Mówiła, żebym nie ścigał brodatego faceta. Bo grozi śmierć.

Jupiter wyrzucił zatłuszczony papier. Uśmiechnął się ciepło.

– Teraz wiem, Bob, że Mortimer jest w prawdziwym niebezpieczeństwie. I że my, tylko my, możemy temu zaradzić. Więc mówisz, że ma pod serwetą cały arsenał?

Bob wsiadał do starego forda.

– Tak. Rozpoznałem karabiny maszynowe. I kilka sztuk broni krótkiej. Miałem tylko parę sekund, Jupe. I było ciemno jak w grobie. Ale mimo to rozpoznałem. Ona nawet pachnie…

– Kto? Clarissa Montez?

– Głupi! – warknął Andrews. – Broń. Żelastwo. Ma taki charakterystyczny zapach. Smar… czy co innego.

Wyjeżdżali z włoskiej dzielnicy. Jupiter zamyślony, Bob wciąż owładnięty strachem.

– To wszystko nie ma sensu – powiedział Pete, gdy parę godzin później spotkali się w Kwaterze Głównej. – Wróżka zamieszcza ogłoszenie w Internecie, a pod serwetą ma cały arsenał? Po co? Żeby zabijać własnych klientów, jeśli nie zapłacą dziesięciu dolarów? To się, panowie detektywi, kupy nie trzyma!

Jupiter Jones skubał wargę.

– Na pierwszy rzut oka rzeczywiście – westchnął – bez sensu. Ale wyczuwam pewne powiązania.

– Jakie?

– Hotelarz czekał na autobus. I to nie miejski, bo żaden tamtędy nie jeździ. Przemyt? Wspólnie z Clarissą Montez?

– Wróżka przywódczynią gangu? Autobusy pełne Czerwonych Brygad? Albo mafii chińskiej zwanej Triadą? – Bob prychał niczym rozwścieczony kot. – Stół jest okrągły. Olbrzymi. Serweta z frędzlami sięga ziemi. Można tam schować pułk piechoty morskiej. Albo lotniskowiec.

– Po co? – drapał się w głowę Crenshaw.

– Punkt przerzutu broni? Szkoda, że tak szybko zwiałeś. Bob. Teraz ona wie, co zobaczyłeś. Może kazać nas śledzić.