Выбрать главу

– Scena małżeńska made in Italy – westchnął Jupe, przykucając. – Biedny Bob, pewnie się o nas zamartwia.

Andrews nie miał czasu się martwić. Od godziny obserwował właściciela hotelu “Grazia Piena”, rozmawiającego z czarnowłosym młodzieńcem w jasnej koszuli. Na nic się zdało podsłuchiwanie. Mężczyźni przekrzykiwali się w języku Dantego. Może tylko słownictwo było mniej klasyczne. I mniej poetyckie. Na szczęście nadeszła dziewczyna, z wyglądu raczej Meksykanka.

– Cześć, Juanita! – przywitał ją grubas. – Jest tu Roberto… Bob chwycił swój notes. I czarny długopis. Innych nie używał.

– Robert i Juanita – pisał, mrucząc. – Co z was za para?

Juanita była wyraźnie pod urokiem przystojnego Włocha.

– Wpadnij do agencji, Roberto – prosiła, stulając wargi w czerwone serduszko. Szminka, której używała, była nieco zbyt wulgarna. Tak jak uroda Meksykanki.

Gruby właściciel hotelu zaprotestował.

– Roberto nie powinien się z tobą pokazywać. Nie teraz. W przyszłym tygodniu oczekujemy dostawy… – zamilkł nagle, jakby mu osa usiadła na języku.

– Cicho, Vincenzo. Ani słowa więcej! – ciężka łapa Roberta spadła grubasowi na ramię. Aż się ugiął.

– Czy ja coś powiedziałem? – zaskomlał. – Czekam na dostawę fasoli i pięciu skrzynek czerwonego. Spiżarnia pusta!

Juanita uśmiechnęła się.

– Jak je dostaniesz, daj znać. Chętnie się napijemy. Może będzie co oblewać?

Bob sapał pochylony nad notatnikiem.

– Agencja? – mruczał do siebie. – Ona pracuje w jakiejś agencji. Towarzyskiej? Chyba nie. Z ubrania sądząc, nie należy do kręgu panienek lekkich obyczajów. Ten kostium jest prawie elegancki. Tylko kolor szminki. Ale Meksykanki często przesadzają z odcieniami czerwieni. Będzie jakaś dostawa. Chyba jednak nie o wino chodzi. Raczej o broń. Wszystko wskazuje na to, że tu sporo osób handluje żelastwem. A czarnowłosy Roberto z dołeczkami w policzkach wyraźnie jest w całą sprawę zamieszany.

Nagle stojąca na chodniku trójka zamarła. Wyglądali, jakby jakaś nadprzyrodzona siła zatrzymała ich w pół gestu. Z holu wyszedł mężczyzna w jasnym, piaskowym garniturze i takiego samego koloru zamszowych mokasynach. Eleganckiego stroju dopełniała czekoladowa koszula i tabaczkowy krawat. Przypominał manekina z wystawy domu towarowego Macy’s. Mężczyzna minął stojących i lekkim krokiem skierował się na drugą stronę ulicy. Wprost na czyhającego pod akacją Boba. Gdy go minął, chłopiec poczuł zapach dobrej wody kolońskiej. Mężczyzna miał ciemne, wijące się włosy i lekko odstające uszy. Coś w jego ruchach zastanowiło Andrewsa.

– No nie – zaszemrał, zdumiony własną wyobraźnią – to nie mógł być… Mortimer! Chyba że ostrzygł grzywę i zgolił brodę!

Nie wiedział, co robić. Stać w miejscu jak kołek czy ruszyć za facetem znikającym w głębi ulicy. Spojrzał jeszcze na trójkę tkwiącą na chodniku. Wyglądali, jakby zobaczyli ducha.

– To był on! – ryknął grubas.

– Niemożliwe – zasyczał Roberto. – Tamten był zarośnięty niczym zwierz z dżungli.

– Miał forsę – dorzucił właściciel hotelu. – Czeki. Musiał kupić nowe ciuchy. Cholera, trzeba zawiadomić patrona! Mógł coś sobie przypomnieć!

– To leć i dzwoń! – ryknął Roberto. – ja skoczę tam, gdzie trzeba!

Juanita została sama na chodniku.

– Roberto! Zaczekaj, Roberto!

Bob nie zastanawiał się dłużej. Ruszył ostrym sprintem w kierunku ulicy, gdzie zniknął elegancik w beżowych barwach. Kiedy dobiegł do skrzyżowania, przystanął. Mortimera nigdzie nie było. Jakby się zapadł pod ziemię. Andrews wracał jak niepyszny. Tuż koło starego forda usłyszał znajomy gwizd. Jupiter Jones zapuszczał silnik.

– Właź, Bob, wracamy!

Dopiero następnego dnia spotkali się w Kwaterze Głównej.

– Mówię wam, że to był on. Mortimer. Wyglądał jak angielski lord.

– A kiedy ty widziałeś ostatnio lorda? – zwątpił Pete.

– W kinie! Wiem, co mówię! Tak samo zdumieni byli gruby Włoch i Roberto. Tylko Juanita robiła wrażenie, jakby nie rozumiała ich zachowania. Mortimer wyglądał jak facet, który udaje się na wyścigi w Ascot. Nawet chusteczkę w kieszonce miał wyprasowaną. Wyglądał jak z żurnala.

Jupiter Jones pogwizdywał przez zęby.

– Teoretycznie możliwe. Widzieliśmy ostatnio zarośniętego niedźwiedzia w roboczym stroju. Ale nie zapominajcie, że miał trzy czeki American Express na okaziciela. Facetowi znudził się obskurny wygląd. Zafundował sobie superciuchy w stylu bankierów z Wall Street. Ostrzygł się i ogolił. Ale nie sądzę, by mu wróciła pamięć.

– Skąd wiesz? – zdziwił się Bob.

– Zmieniłby miejsce zamieszkania, jest wiele niedrogich, lecz schludnych hoteli w lepszych dzielnicach Rocky Beach. Jeśli tkwi dalej we włoskim “Grazia Piena”, to tylko dlatego, że czeka, aż go coś spotka.

– Co? Cios w potylicę i zniknięcie pozostałych czeków?

Jupiter kręcił głową.

– Przecież gruby wie, że tamten ma czeki. Gdyby je chcieli rąbnąć, dawno by to zrobili. Widocznie komuś bardzo zależy, żeby Mortimer miał za co żyć. Może nie tylko on czeka, aż wróci mu pamięć?

– Ale komuś innemu zależy, żeby mu nie wróciła! – warknął Pete. – Dalej nic nie wiemy.

Bob od godziny walił w klawiaturę. Na ekranie komputera zmieniały się obrazy.

– Czego szukasz, Bob?

– Medalionu. Dopiero teraz sobie przypomniałem. Były jednakowe.

Pete oparł się o ścianę.

– Możesz mówić jaśniej?

– Mogę. Pamiętacie, co miał Mortimer na szyi?

Jupiter Jones spojrzał na niego z nadzieją. Na stoliku obok leżał srebrny przedmiot zabrany przez Crenshawa ze schowka pod stołem wróżki Clarissy.

– Taki jak ten. Owalny medalion z literkami PO. Dlaczego…

– Bo taki sam miała na szyi madame Montez! Widziałem go, jak was teraz widzę.

Pete usiadł na podłodze, wyciągając nogi.

– Albo ukradła go Mortimerowi, albo są dwa takie same.

Andrews znów odwrócił twarz ku ekranowi.

– Medalion to znak. Otworzyłem portal Muzeum Okręgowego. Szukam w starych aktach, dokumentach sprzed wielu lat.

– Sądzisz, że jakaś grupa ludzi posługuje się medalionem jako znakiem przynależności do… organizacji? – westchnął Jupiter. – Ten wygląda na bardzo stary.

– Sataniści? – jęknął Pete. – Czarna magia? Wróżka i pan mysz, który utracił pamięć? Ale to ona go przytaszczyła do hotelu. Para handlująca bronią i starymi materacami?

Jupiter Jones prychnął.

– Wszystko możliwe. W końcu myszek nie wie, kim jest. Równie dobrze może być szefem gangu.

Pete długo nie wytrzymał w jednej pozycji. Wstał, wciągając dres.

– Bzdura! Gruby Włoch by wiedział. A także ten… przystojniak, jak o nim mówi Bob…

– Roberto. Ludzie… mam!

– Co? – Pete, z jednym rękawem powiewającym niczym sztandar, rzucił się w kierunku komputera. I oniemiał.

– Taki sam. Jak go znalazłeś, Bob?

Jupiter Jones włożył gumę do ust. Silny smak mięty go otrzeźwił. Zajrzał Bobowi przez ramię.

– Dokładnie taki sam. Owalny medalion wielkości srebrnej dolarówki. Liście wawrzynu i litery: PO. Co one oznaczają, Bob?

Andrews powiększył pole.

– To nie wawrzyn, tylko liście akantu. Jak na starorzymskich kolumnach. Litery PO to inicjały… Prosper Osborne. Nazwisko historycznego odkrywcy Alaski. Razem z Beringiem… on był…