– Kiedy upiekę gęś, nikt nie będzie potrzebował noża – oświadczyła z przechwałką w głosie kucharka. – Nawet krawędź widelca okaże się zbyt ostra. Tak kruche mięso samo będzie rozpływać się w ustach.
– Uwielbiam pieczoną gęś – odezwała się rozmarzonym głosem jedna z pokojówek. – Moja mama zawsze podaje ją na Boże Narodzenie. – Umilkła i dodała spiesznie: – Ale nigdy nie upiecze jej tak dobrze, by do jej pokrojenia wystarczał sam widelec, pani Lyons.
– A kiedy przyrządzę paszteciki z mięsem, każdy, kto spróbuje jednego, będzie już jadł je tak długo, aż zje wszystkie – ciągnęła kucharka.
– Hm – mruknęła Verity. – Na samą myśl płynie mi już ślinka do ust, pani Lyons. Bardzo chciałabym spróbować pani przysmaków.
– Cóż, i tak ich nie przyrządzę – odparła zdecydowanie kucharka. – Nie mam żadnych produktów.
– Czy nie można kupić ich w pobliskiej wiosce? – zainteresowała się Verity. – Jadąc tu wczoraj, widziałam tam kilka sklepów.
– Po takim opadzie śniegu trudno będzie tam dotrzeć – odpowiedziała kucharka.
Verity popatrzyła z uśmiechem na woźniców i parobka, którzy sprawiali wrażenie, jakby chcieli wtopić się w krzesła.
– Naprawdę? – spytała niewinnie. – Nawet dla gęsi, pierożków i zapewne kilku innych smakołyków? Nawet dla pani Lyons, która w moim przekonaniu jest najlepszą kucharką w całym Norfolkshire?
– Cóż, trochę znam się na gotowaniu – odrzekła skromnie pani Lyons.
– Czy w parku rosną sosny i ostrokrzew? – zapytała Verity. – Czy można tam znaleźć jemiołę? – Popatrzyła na dwie młode pokojówki. – Czym byłoby Boże Narodzenie bez kilku gałązek jemioły pozawieszanych tu i tam pod sufitem?
Jedna z pokojówek zarumieniła się po koniuszki uszu, a służący sprawiał wrażenie niebywale zainteresowanego pomysłem.
– Jemioła rośnie na okolicznych dębach – odezwał się zarządca.
– Przejście między kuchnią a tylnymi schodami aż prosi się o gałązkę jemioły – stwierdziła Verity, wbijając zęby w grzankę.
Obie pokojówki zachichotały, a lokaj głośno chrząknął.
Verity wiedziała już, że najgorsze ma za sobą. Jej pomysł chwycił. Pan Hollander całkiem nieświadomie dał swojej służbie carte blanche. A służba uświadomiła sobie, że to przecież Boże Narodzenie i należy je uczcić. Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej wszystkich opuściła apatia. Zadowolona z siebie Verity wygodniej usiadła za stołem i z apetytem pałaszowała jajka sadzone z grzankami, popijała je kawą i słuchała ożywionych rozmów służby czyniącej wielkie plany. Niebawem znalazło się nawet dwóch ochotników chętnych podjąć wyprawę do wioski.
– Nie możecie być wszędzie jednocześnie – oświadczyła Verity, przekrzykując panujący przy stole gwar. – Jemiołą i jedliną zajmę się ja, pan Hollander, lord Folingsby oraz panna… Debbie. Wy nam tylko pomożecie wszystko wnieść do domu.
Przy stole nieoczekiwanie zapadła cisza, którą przerwał dopiero chichot parobka.
– Pani się myli – powiedział. – Szlachetnie urodzeni dżentelmeni nie wyjdą z domu w obawie, że zniszczą sobie cerę oraz zabrudzą lśniące obuwie. Taki pomysł proszę sobie wybić z głowy.
Lokaj ponownie chrząknął, tym razem z dużo większą godnością niż poprzednio.
– O panu Hollanderze wyrażaj się z większym szacunkiem, Bloggs – rzekł pod adresem parobka, który jednak najwyraźniej nie wziął sobie do serca reprymendy.
Verity uśmiechnęła się.
– Pana Hollandera i jego gości zostawcie mnie – oświadczyła. – Świętować będziemy wspólnie. Byłoby nieuczciwe wykluczyć ich z naszego grona i pozbawić dobrej zabawy.
Uwaga ta wzbudziła przy stole powszechną wesołość, a Verity wyobraziła sobie Juliana, jak kłuje i rani swoje arystokratyczne dłonie, ścinając gałązki ostrokrzewu. Zapewne przed południem nie opuści łóżka. Ale tu akurat była wobec niego niesprawiedliwa. W chwilę później, zupełnie jakby posłuszny jej planom, pojawił się w nie przystrojonym jeszcze jemiołą przejściu prowadzącym od schodów. Był nienagannie ubrany; a co osobliwsze, zrobił to bez pomocy swego osobistego służącego.
– A, tu jesteś. Blanche – mruknął, sięgając po monokl. – Ponieważ nie dostrzegłem żadnych śladów na śniegu przed domem, zaczynałem już podejrzewać, że dostałaś skrzydeł i odfrunęłaś.
– Zamierzamy wyprawić huczne święta – wyjaśniła z olśniewającym uśmiechem. – Wszystko już zostało zaplanowane. Później ty, pan Hollander, Debbie i ja udamy się do parku, żeby naciąć jedliny, ostrokrzewu i jemioły, którymi udekorujemy dom.
Jego lordowska mość przyłożył do oka monokl i rozejrzał się po twarzach zgromadzonych przy stole spiskowców. Na koniec skierował wzrok na Verity.
– Zaiste? – powiedział słabym głosem. – Co za urocza niespodzianka.
Julian siedział okrakiem na konarze wiekowego dębu. Pod drzewem stała Verity. Miała zadartą głowę i wyciągnięte ramiona, jakby chciała złapać spadającego mężczyznę. Tuż poza zasięgiem ręki Juliana wisiała dorodna kiść jemioły. Kilkanaście kroków od dębu po kolana w śniegu stał Bertie i głosem człowieka przeszywanego mieczem ryczał, iż ukłuł się cierniem ostrokrzewu w palec. Nieopodal domu leżała żałośnie mała sterta naciętej jedliny i gałązek ostrokrzewu – żałośnie mała, biorąc pod uwagę fakt, że mozolili się już na dworze od ponad godziny, wystawieni na mróz, ostre porywy wiatru i spadające z nieba wielkie płatki śniegu. Ciężkie bure chmury nie zrzuciły jeszcze na ziemię swego całego ładunku.
– Tylko nie spadnij! – ostrzegła Verity, kiedy Julian ostrożnie próbował dotrzeć do jemioły.
Zerknął na dół. Dziewczyna miała cudownie zaróżowione od mrozu policzki i nos.
– Czy mi się tylko wydaje, że zamieniłaś się w sierżanta musztry, który kazał mi wleźć na to przeklęte drzewo? – zapytał.
Verity wybuchnęła śmiechem.
– Jeśli spadniesz i stracisz życie, umieszczę na twoim nagrobku epitafium: „Poległ na posterunku, do końca pełniąc swe obowiązki”.
Julian posuwał się po grubej gałęzi, aż w końcu, ściskając kurczowo kolanami sękaty konar, zawisł niepewnie wysoko nad ziemią. Ostatecznie jednak jego misja uwieńczona została powodzeniem; narwał całe naręcze jemioły. Ale powrót nie był prosty. Nie miał jak cofnąć się do pnia drzewa. Zrobił więc to, co w podobnych sytuacjach robią chłopcy. Skoczył.
Wylądował na czworakach, zanurzając się z głową w kopnym, miękkim śniegu.
– Boże drogi, czy nie wyrządziłeś sobie krzywdy? – zawołała strwożona Verity, a kiedy Julian wyciągnął głowę z białego puchu, wybuchnęła radosnym śmiechem. – Wyglądasz jak pozbawiony godności osobistej bałwan. Gdzie masz jemiołę?
Młody dżentelmen dźwignął się na nogi, otrzepał się jedną ręką ze śniegu i przelotnie zerknął na kompletnie zniszczone buty.
– Voilà! – zawołał, wyciągając w jej stronę pęk ośnieżonej jemioły. – O, nie! – zaprotestował, kiedy dziewczyna sięgnęła po gałęzie i cofnął ramię. – Pewne uczynki pociągają za sobą pewne konsekwencje. Za twoim podszeptem naraziłem życie. Zatem mnie należy się nagroda, a tobie kara.
Trzymając nad ich głowami w wyciągniętym ręku jemiołę, przycisnął dziewczynę do pnia dębu.
– Tak, mój panie – odrzekła pokornie Verity.
Natychmiast stwierdził, że nauka nie poszła w las, i dziewczyna dobrze przerobiła lekcję całowania, jaką dał jej poprzedniego wieczoru. Gdy położył usta na jej ustach, rozchyliła lekko wargi. Kiedy zaczął pieścić je językiem, cicho westchnęła. Wsunął jej głębiej język do ust i napawał się ich słodyczą.
– No cóż – mruknął, odrywając usta od jej warg. Czuł zawroty głowy, był bardzo podniecony. Takiego pocałunku zupełnie się nie spodziewał. – Ostatecznie to ty wpadłaś na pomysł z jemiołą.