– Tak. – Verity wyglądała bardzo ponętnie i dziewczęco, włosy miała lekko wzburzone.- I poniosłam słuszną karę.
Uszczęśliwiony Julian nie zwracał zupełnie uwagi na mokre ubranie i śnieg, który wpadł mu za kołnierz, i teraz, topiąc się, spływał mu lodowatymi strużkami po plecach.
Z tyłu dobiegło czyjeś dyskretne chrząknięcie. Julian obejrzał się i ujrzał parobka. Okazało się, że szukał Bertiego, który na dźwięk swego imienia wychylił głowę z gęstych zarośli ostrokrzewu.
– O co chodzi, Bloggs? – zapytał.
Parobek poinformował, że tuż przed bramą ugrzązł w przydrożnym rowie powóz i będzie go można wyciągnąć dopiero, gdy przestanie padać śnieg. A napadało go tyle, dodał z ponurą miną, że na piechotę nie da się dojść do najbliższej wioski. Nikt tego nie wie lepiej od niego. Przed dwoma godzinami on i Harkiss z trudem dobrnęli do domu z wiktuałami, a od tamtego czasu śniegu przybyło jeszcze więcej.
– Powóz? – zapytał Bertie, marszcząc brwi. – Czy byli w środku pasażerowie?
Głupszego pytania Julian w życiu nie słyszał.
– Dżentelmen, jego żona i dwóch chłopców, proszę pana – wyjaśnił Bloggs. – Przebywają teraz w domu.
– Dobry Boże! – wykrzyknął Bertie i popatrzył na Juliana. – Wygląda na to, że mamy na Boże Narodzenie nieoczekiwanych gości.
– Do diabła! – mruknął Julian.
– Nieszczęśnicy! – powiedziała Verity i brnąc w głębokim, kopnym śniegu, ruszyła w stronę domu. – Bloggs, czy nic im się nie stało? Mówiłeś, że jest z nimi dwoje dzieci? W jakim są wieku? Czy…?
Jej głos ucichł w oddali. Dziwne, pomyślał Julian, ruszając wraz z Bertiem i Debbie w stronę domu. Zauważył, że Bloggs podążał za Blanche niczym giermek za księżną, która sprawuje bezsporną władzę nad swoją dziedziną.
Poza tym, rzeczywiście wyrażała się i zachowywała jak udzielna księżna.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Wielebny Henry Moffatt zamierzał spędzić Boże Narodzenie u rodziny swej żony w miasteczku odległym o trzydzieści mil od jego parafii. Przyznawał, że postąpił bardzo nieroztropnie, wybierając się w podróż w tak niepewną pogodę i nie zwracając uwagi na to, że towarzyszy mu dwoje małych dzieci i ciężarna żona.
Wielebny był bardziej niż skruszony. Przerażeniem napawało go przypuszczenie, co mogło przytrafić się jego rodzinie, gdy powóz po wpadnięciu do przydrożnego rowu o mało nie przekoziołkował. Poza tym krępowało go to, że w Boże Narodzenie narobił obcym ludziom tyle kłopotu. Dopytywał się, czy przypadkiem w pobliżu nie ma jakiejś oberży.
– W odległej o trzy mile wiosce – poinformowała go Verity. – Po ostatnich opadach śniegu nie zdoła pan do niej dotrzeć. Muszą zatem państwo zostać u nas. Zresztą pan Hollander nie pozwoli wam odejść.
– Czy pan Hollander jest pani mężem? – spytał wielebny Moffatt.
– Nie – odparła z uśmiechem Verity. – Ja również jestem jego gościem. Pani Moffatt, proszę przejść do salonu, spocząć przy ogniu i trochę się ogrzać. Bloggs, proszę z łaski swojej udać się do kuchni po gorącą herbatę. I proszę też przynieść coś do jedzenia. – Przesłała promienny uśmiech dwóm malcom, którzy z szeroko otwartymi buziami rozglądali się wokół siebie. Młodszy chłopiec, trzy lub czteroletni, zdejmował z szyi długi szalik. – Czy jesteście głodni? No tak, zadałam niemądre pytanie. Z doświadczenia wiem, że mali chłopcy zawsze są głodni. Idźcie wraz z mamą do salonu. Zobaczymy, co podeśle wam kucharka.
W tej samej chwili do domu weszli pan Hollander, Debbie i wicehrabia Folingsby. Wielebny Moffatt przedstawił się i ponownie zaczął przepraszać za kłopot.
– Jestem Bertrand Hollander – przedstawił się młody dżentelmen, wyciągając prawicę w stronę nieoczekiwanego gościa. – To jest… moja żona, a to wicehrabia Folingsby.
Verity, która prowadziła właśnie panią Moffatt i dzieci do salonu, zatrzymała się i przedstawiła ich gospodarzowi.
– Czy pan poznał już moją żonę, wicehrabinę? – zapytał Julian, kierując spojrzenie na Verity.
– Naturalnie. – Wielebny Moffatt wykonał niski ukłon. – Pańska żona jest wyjątkowo miłą osobą.
Kolejne kłamstwo, pomyślała Verity. Jej nowy mąż zdjął z siebie wierzchnie ubranie i wszedł do salonu, gdzie służąca usadzała właśnie na krzesłach przy płonącym kominku ciężarną panią Moffatt i chłopców. Julian stanął obok Verity i objął ją w pasie. Po chwili Verity poczuła, że chwyta ją dyskretnie za lewą dłoń. Gdy wniesiono tace z filiżankami z herbatą i talerze z jedzeniem, wicehrabia wsunął jej coś na serdeczny palec.
Był to sygnet, który Julian zazwyczaj nosił na małym palcu prawej dłoni. Pierścień był trochę za duży, więc Verity musiała uważać, by nie zsunął się jej z ręki. Pierścień doskonale pełnił rolę ślubnej obrączki. Verity rzuciła spojrzenie na Debbie. Dłoń młodej niewiasty zdobił podobny sygnet.
Z rozbawieniem pomyślała, że wicehrabia Folingsby i pan Hollander stanowią parę doświadczonych i zaprawionych w licznych bojach konspiratorów, obytych z tego rodzaju praktykami.
– Nie chcę słyszeć żadnych przeprosin, miły panie – oświadczył pogodnie i z humorem Hollander, zwracając się do pastora. – Moja żona i ja będziemy zaszczyceni, mogąc gościć państwa podczas świąt. Zaczynaliśmy już z małżonką żałować, iż poza dwojgiem naszych przyjaciół nie zaprosiliśmy na Boże Narodzenie więcej gości. Zwłaszcza gości z dziećmi, bo czym są święta bez dziecięcego gwaru i śmiechu.
– Bardzo pan łaskaw – odezwała się pani Moffatt, przykładając dłoń do wystającego brzucha.
– O, tak – wtrąciła się do rozmowy Debbie – cudownie będzie słuchać tupotu nóżek tych maleństw i ich radosnego śmiechu. Niech pastor również usiądzie i czuje się jak u siebie w domu. Proszę, na stole jest filiżanka z herbatą i talerzyk. Musieli państwo przeżyć straszne chwile, kiedy powóz staczał się do rowu.
– Przechyliliśmy się, o tak – oświadczył starszy chłopiec, przechylając się mocno w bok i wyciągając ręce. – Myślałem już, że powóz przewróci się na dach i zacznie koziołkować.
– A ja nic a nic się nie bałem! – zawołało zuchowato młodsze dziecko, popatrzyło na Verity, wsunęło do buzi kciuk, lecz natychmiast go wyciągnęło. – Ja niczego się nie boję.
– Rupert, David, odzywajcie się tylko wtedy, gdy ktoś się do was zwróci – zgromił malców ojciec.
Nie zrażony reprymendą chłopiec pociągnął go za łokieć.
– Czy możemy wyjść na dwór? – spytał szeptem.
– Oj, dzieci, dzieci! – zawołała ze śmiechem pani Moffatt. – Można by pomyśleć, że po takiej przygodzie nie zechcą wytknąć nosa z domu. Ale one uwielbiają bawić się pod gołym niebem.
– A więc mam dla nich zajęcie – oświadczył Julian, podnosząc do oka monokl. – Przed domem leży cała sterta naciętej jedliny i ostrokrzewu. Koniecznie trzeba to wnieść do środka. Nie będzie świąt, jeśli nie przystroimy zielenią całego domu. – Zmarszczył brwi i popatrzył z uwagą po kolei na każdego z chłopców. – Myślę, że są wystarczająco silni, by się tym zająć. Co ty na to, Bertie?
Dwie pary oczu wlepiły niespokojny wzrok w gospodarza. Oczy te błagały: „Pozwól, pozwól”, podczas gdy ich właściciele siedzieli z buziami w ciup posłuszni woli ojca.
– A co ty sądzisz na ten temat, Julianie? – Bertrand Hollander w głębokim namyśle ściągnął usta. – Myślę… chwileczkę. Chłopcze, czy to, co wypycha ci rękawy koszuli, to mięśnie?
Starsze dziecko popatrzyło z desperacką nadzieją na swoje ramię.