Выбрать главу

Gdyby jego pobyt w Norfolkshire przebiegał zgodnie z planem, miałby już za sobą rozkoszną, bezsenną noc spędzoną a śliczną kobietą. Zostaliby w łóżku do południa i po obiedzie znów do łóżka wrócili. Zastanawiał się, na ile starczy mu wigoru nadchodzącej nocy. Ale tym martwić się będzie następnego dnia… odpoczywając w łóżku.

Przez cały miniony tydzień, aż do ostatniego wieczoru, cieszył się perspektywą nadchodzących świąt. Tego więc ranka, po przebudzeniu się na rozłożonym na podłodze posłaniu, czuł się oszukany i ograbiony. Czy raczej kiedy to Blanche go obudziła i podekscytowanym głosem oznajmiła, że w nocy napadało dużo śniegu.

Teraz ku własnemu zdumieniu konstatował, że jest bardzo zadowolony z kończącego się dnia. W osobliwy sposób pocałunek przy dębie sprawił mu taką samą satysfakcję, jakby spędził z dziewczyną całą noc w łóżku. W pocałunku tym było dużo radości, śmiechu i pożądania. Dotąd nie zdawał sobie sprawy z tego, jak ważnym elementem doświadczenia erotycznego jest właśnie śmiech.

– Rozczarowałam cię – odezwała się cicho Verity. – Bardzo mi z tego powodu przykro.

– Wcale nie – odrzekł Julian, zakładając ręce za plecy. – Jak mógłbym czuć się rozczarowany. Popatrz sama. Noc spędzona na podłodze, wczesna pobudka mroźnym świtem, by popatrzeć na padający śnieg, niebezpieczna wspinaczka na drzewo, zniszczone kompletnie buty. Pojawienie się nieoczekiwanego gościa, pastora, godzina zajęć z dziećmi, które rozpierała energia, i kolejna godzina spędzona na wspinaniu się na meble i zawieszanie pod sufitem jemioły. A teraz jeszcze perspektywa mszy w przerobionym na świątynię salonie. Droga panno Heyward, czegóż więcej mógłbym życzyć sobie w święta Bożego Narodzenia?

Verity wybuchnęła śmiechem.

– Odnoszę wrażenie, że mimo wszystko dzisiejszy dzień bardzo ci się podobał – powiedziała.

Julian podniósł do oka monokl i przez chwilę obserwował przez niego swoją rozmówczynię.

– A ty sądzisz, że spodoba ci się dzisiejsza noc – odpowiedział. – W porządku. Blanche, zobaczymy jutro rano. Chwilowo pierwszeństwo mają nasi niespodziewani goście. Chyba słyszę zbliżający się tupot małych nóżek i dziecięcy śmiech, jak poetycko określiła to Debbie. Podejrzewam, że jesteśmy skazani na obecność tych niebożątek, jak też ich mamy i taty. Przecież nie ma tu ani niańki, ani pokoju dziecięcego.

– Z tonu twego głosu, mój panie, wnioskuję, że bardzo polubiłeś tych malców. I nie próbuj mi wmawiać, że tak nie jest.

– Wielki Boże! – westchnął ciężko Julian w chwili, gdy otwierały się drzwi pokoju.

W rogu salonu stał szpinet. Verity kilkakrotnie w ciągu dnia zatrzymywała wzrok na instrumencie, lecz kiedy próbowała unieść jego klapę, ta okazała się zamknięta na kluczyk. Gdy po wieczerzy wielebny Moffatt przygotowywał się do odprawienia nabożeństwa, jego żona zagadnęła o ten instrument. Pan Hollander ze zdziwieniem, jakby zobaczył go po raz pierwszy w życiu, popatrzył na szpinet. Nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie może znajdować się kluczyk. Ale to i tak nie miało większego znaczenia; chyba że ktoś z domowników potrafił grać na tym instrumencie.

W pokoju zapadła cisza, którą przerwała dopiero Verity.

– Ja umiem grać.

– Cudownie! – rozpromienił się wielebny Moffatt. – Zatem podczas nabożeństwa będziemy mieć muzykę. Mogę wprawdzie prowadzić śpiew, ale, niestety, na ucho nadepnął mi słoń i bez akompaniamentu okropnie bym fałszował.

Wybuchnął hałaśliwym śmiechem. Bertie Hollander ruszył na poszukiwanie kluczyka, a raczej na poszukiwanie służącego, który wiedział, gdzie znaleźć klucz.

– Blanche, gdzie nauczyłaś się grać na szpinecie? – zainteresowała się Debbie.

– W parafii – odrzekła z uśmiechem Verity, żałując, że nie ugryzła się w porę w język. – Nauczyła mnie żona proboszcza – dodała spiesznie.

Ostatecznie nie skłamała.

Do salonu wkroczył triumfalnie Bertie Hollander, trzymając w wyciągniętej nad głową ręce kluczyk. Szpinet okazał się wprawdzie trochę rozstrojony, lecz Verity była przekonana, że jakoś sobie poradzi. Choć nie miała nut, ulubione psalmy i kolędy od dzieciństwa jeszcze znała na pamięć.

Stół zamieniono w ołtarz. Nakryto go śnieżnobiałym obrusem, który jedna z pokojówek starannie wyprasowała, ustawiono na nim świece w srebrnych lichtarzach, a obok wytworny kubek i talerz, które służyć miały za patenę i kielich. Lokaj oczyścił z kurzu butelkę z najprzedniejszym winem, jakie pan Hollander miał w piwniczce. Kucharka upiekła okrągły bochenek przaśnego chleba. Gdy wielebny Moffatt nałożył sutannę, nieoczekiwanie odmłodniał, nabrał wielkiej godności; emanował wręcz świętością.

Verity rozejrzała się po salonie, konstatując, że przestronny pokój zamienił się nieoczekiwanie w najprawdziwszą świątynię. Wszyscy łącznie z dziećmi siedzieli w milczeniu, jak w kościele, czekając na rozpoczęcie nabożeństwa. Verity usiadła do szpinetu i zaczęła grać ulubiony psalm.

A więc nadeszło Boże Narodzenie, myślała, przełykając łzy wzruszenia. Tego roku, poza straszliwą samoofiarą nie spodziewała się niczego dobrego. Na przekór wszystkim kłamstwom i szachrajstwom, mimo fałszywej obrączki ślubnej na palcu, Boże Narodzenie nadeszło. Boże Narodzenie zawsze było porą pokuty dla grzeszników, a oni wszyscy – ona, Bertie Hollander, Debbie, wicehrabia Folingsby – byli zatwardziałymi grzesznikami. I oto Boże Narodzenie samo ich odnalazło, pojawiając się w postaci kapłana i jego rodziny. Boże Narodzenie ofiarowało im bezgraniczną miłość i przebaczenie w postaci chleba i wina.

Przed blisko dwoma tysiącami lat narodziło się dziecię i oto miało ponownie przyjść na świat, tak jak każdego roku w przeszłości, i jak miało się rodzić każdego roku w przyszłości. Nieustanne narodziny. Nieustanna nadzieja. Nieustanna miłość.

– Moi mili…

Kapłan mówił cichym, spokojnym, uroczystym głosem, jakże innym od tego, jakim prowadził rozmowy podczas wieczerzy. Uśmiechał się łagodnie, obdarzając zgromadzonych ciepłem i spokojem tej jedynej, najczarowniejszej nocy w roku.

I tak oto rozpoczęło się nabożeństwo.

Trwało ponad godzinę, a zakończyło je radosne wspólne śpiewanie kolęd. Verity zauważyła, że każdy, łącznie z nią, wkładał w te pieśni całe serce; nawet jeden z woźniców, który nie miał zupełnie słuchu, oraz gospodyni, której głos wyraźnie drżał i wibrował. Bertie Hollander śpiewał dźwięcznym barytonem. Debbie z akcentem z Yorkshire. David Moffatt ciągnął pieśni, niemiłosiernie fałszując i nadając im własne melodie. Tak, z całą pewnością nie stanowili dobrego chóru. Ale to nie miało większego znaczenia. Wszyscy ze szczerego serca świętowali nadejście Bożego Narodzenia.

I wtedy, gdy kapłan wypowiedział ostatnie słowa liturgii i życzył wszystkim wesołych świąt oraz spełnienia wszystkich marzeń, odezwała się głośno pani Moffatt:

– Przepraszam pana, panie Hollander, i pańską żonę za ogromny kłopot, jaki jeszcze państwu sprawię. Henry, kochanie, chyba będziemy mieć bożonarodzeniowe dziecko.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Henry Moffatt już od kilku godzin przechadzał się nerwowo po salonie.

– Po dwóch synach człowiek powinien przywyknąć do takich zdarzeń – odezwał się, przerywając na chwilę przemierzanie pokoju, i zwrócił pobladłą twarz, na której malował się wyraz skrajnego niepokoju, ku siedzącym przy kominku Julianowi i Bertiemu. Obaj dżentelmeni byli równie bladzi jak pastor. – Ale nie. Kiedy myślę o nowym dziecku, o własnym dziecku, przychodzącym na świat… Gdy myślę o żonie, ciele mego ciała, sercu mego serca, cierpiącej samotnie ból, wystawionej na niebezpieczeństwo utraty życia… W takich chwilach czuję się bezradny, pokorny i bardzo za wszystko odpowiedzialny. I winny temu, że wątpię w zamiary Wszechmogącego. Byłoby rzeczą trywialną mówić w takim momencie, iż żywimy nadzieję, że tym razem będzie to dziewczynka.