Выбрать главу

Znów zaczął przemierzać pokój z jednego kąta w drugi.

– Czyż to się nigdy nie skończy?

Julian nie był dotychczas jeszcze w domu, w którym odbywał się poród. Gdy o tym myślał, gdy myślał o tym, co dzieje się na piętrze – a jak mógł o tym nie myśleć – po plecach przebiegały mu zimne dreszcze. Przypominał sobie, jak beztrosko planował przed kilkoma zaledwie dniami, że na następne Boże Narodzenie sam będzie mieć dziecko.

Poród musiał boleć jak wszyscy diabli, lecz o tym głośno się nie mówiło.

W wiosce brakowało lekarza. Była tam jedynie akuszerka, ale mieszkała milę za wioską. Było rzeczą niemożliwą do niej dotrzeć, nie mówiąc już o tym, że z całą pewnością nie dałaby się namówić na tak daleką i ciężką wyprawę, by odebrać poród.

Na szczęście pani Moffatt zachowywała się bardzo dzielnie i oznajmiła spokojnie – zapewne jej spokój był bardziej niż pozorny – że przecież urodziła już dwójkę dzieci, uczestniczyła w kilku innych porodach, i zna się na rzeczy. Oświadczyła, iż poradzi sobie sama, jeśli tylko gospodyni dostarczy jej niezbędnych akcesoriów. Godzina była już późna, więc poprosiła domowników, by udali się na spoczynek, a ona postara się nie zakłócać im snu zbyt głośnymi krzykami,

Julian natychmiast wyobraził sobie, jak nieszczęsna niewiasta krzyczy w straszliwej udręce i bólu.

Debbie popatrzyła na nią oczyma wielkimi jak spodki.

– Jeśli jest pani tego pewna – mruknął Bertie i zbladł jak papier.

– Henry, najpierw połóżmy dzieci do łóżek – zwróciła się pani Moffatt do męża, – A panią, pani Simpkins, zawołam natychmiast, jak już będzie po wszystkim.

Twarz pani Simpkins przybrała chorobliwie zielonkawy odcień.

I wtedy do sprawy włączyła się Verity.

– Z całą pewnością nie zostawimy pani samej – oświadczyła zdecydowanie, po czym zwróciła się do jej męża: – Pastorze, niech będzie pan łaskaw sam położyć dziś dzieci spać. Chłopcy, pocałujcie mamusię na dobranoc. Niewątpliwie z rana czeka was ogromna niespodzianka. Im szybciej zaśniecie, tym szybciej dowiecie się, co to takiego. Pani Lyons, proszę przypilnować, by na piecu czekał sagan z gorącą wodą. A pani, pani Simpkins, niech przygotuje czyste, lniane prześcieradła. Debbie…

– Blanche, ja nie… – zaprotestowała rozpaczliwie dziewczyna.

– Będziesz mi potrzebna – odrzekła nie zrażona jej odmową Verity i przesłała Debbie uspokajający uśmiech. – Masz tylko wycierać pani Moffatt twarz szmatką zmoczonym w chłodnej wodzie. Nic więcej. Mogę na ciebie liczyć, prawda? Resztą zajmę się ja.

Resztą. Odebraniem porodu. Julian ze zdumieniem i fascynacją spoglądał na Blanche.

– Czy już to kiedyś robiłaś? – zapytał, gdy opuściło go pierwsze osłupienie.

– Naturalnie – odparła żywo dziewczyna. – W parafii… aaa… zazwyczaj pomagałam odbierać żonie wikarego porody. Dokładnie wiem, co należy robić. Nie ma powodów do obaw.

Kim, do licha, jesteś. Blanche? – pomyślał zdziwiony. Co córka kowala mogła robić w parafii? Liczyła się grać na szpinecie bez nut? Odbierać porody?

Wszyscy bez reszty podporządkowali się jej zarządzeniom. Niebawem w salonie zostali tylko trzej mężczyźni, trzej nieprzydatni do niczego mężczyźni; przerażeni, poruszeni do żywego.

Nieoczekiwanie z trzaskiem otworzyły się drzwi. Trzy pobladłe oblicza z malującym się na nich wyrazem strachu odwróciły się w tamtą stronę.

Debbie miała zaczerwienione policzki, włosy w nieładzie, i owinięta była w fartuch uszyty chyba dla olbrzyma. Na ramiona spadał jej niesforny pukiel mokrych od potu włosów. Ale jej twarz promieniała radością, która nadawała jej urodzie nowy blask.

– Już po wszystkim, proszę pana – zwróciła się bez zbędnych wstępów do pastora. – Ma pan nowe dziecko. Nie powiem jakiej płci. Pańska żona oczekuje pana.

Pan Moffatt stał przez chwilę jak słup soli, po czym na sztywnych nogach opuścił salon,

– Bertie – Debbie zwróciła wypełnione łzami oczy na młodego dżentelmena – szkoda, że cię tam nie było, kochanie. Dziecko wyszło prosto w ręce Blanche. Cudowne, śliskie stworzenie… nowy człowieczek. Och, Bertie, kochanie. – Z głośnym szlochem rzuciła mu się w ramiona.

Bertie nieudolnie zaczął ją uspokajać, rzucając przy tym błagalne spojrzenia na Juliana.

– Nigdy jeszcze w życiu nie doznałem większej ulgi – oświadczył. – Ale jestem rad, że mnie tam nie było. Najlepiej, jak natychmiast pójdziemy do łóżka. Nie jesteś już tu potrzebna, prawda?

– Blanche pozwoliła mi iść spać. Wszystkim się zajmie. Żadna akuszerka nie poradziłaby sobie lepiej. Gdyby nie ona, pani Simpkins i ja wpadłybyśmy w panikę. Pani Moffatt również ani na chwilę nie straciła spokoju. Cały czas przepraszała nas za kłopot, jaki sprawia. Dzielna kobieta. Nigdy nie czułam się tak… uhonorowana. Bertie, kochanie, mnie, Debbie Markle, prostej, choć uczciwej ladacznicy pozwolono w tym wydarzeniu uczestniczyć.

– Daj spokój, Debbie. Chodźmy na górę.

Bertie objął ją i wyprowadził z salonu.

Kilka minut później Julian również opuścił salon. Nie miał pojęcia, która jest godzina. Zapewne jakaś nieludzka, zapewne za oknem wstawał już brzask. Wszedł po ciemku po schodach, W jego sypialni służba rozpaliła ogień w kominku. Julian stanął przy oknie i zaczął wyglądać przez okno.

Śnieg przestał padać, niebo zrobiło się bezchmurne. Popatrzył na nie i zrozumiał, że się mylił. Do świtu było jeszcze bardzo daleko.

Wciąż jeszcze stał przy oknie, gdy w jakiś czas później do pokoju weszła Verity. Odwrócił głowę i zerknął za siebie przez ramię.

Była potargana, zmęczona, lecz bardzo piękna.

– Nie musiałeś na mnie czekać – powiedziała cicho.

– Chodź tu – odrzekł, przywołując ją ręką.

Podeszła i śmiertelnie zmęczona oparła się o jego tors. Julian zamknął ją w objęciach. Dziewczyna ciężko westchnęła.

– Popatrz – powiedział, wyciągając rękę.

Przez długą chwilę oboje milczeli. Na niebie świeciła jasno bożonarodzeniowa gwiazda, symbol nadziei, znak dla wszystkich poszukujących mądrości i sensu życia. Julian nie wiedział jeszcze, czego nauczyły go te święta, ale czegoś z pewnością nauczyły. Nie potrafił tego w tej chwili wyrazić w słowach, ułożyć w zrozumiałą całość. Czegoś niewątpliwie się nauczył. Coś zdobył.

– Boże Narodzenie.

W tych dwóch słowach zawierało się wszystko.

– Tak – odrzekł Julian, odwrócił głowę i pocałował ją w potargane, tycjanowskie włosy. – Tak, Boże Narodzenie. Czy pastorowi urodziła się córka?

– Córka. Nigdy jeszcze nie spotkałam tak szczęśliwych ludzi jak oni, mój panie. Boże Narodzenie. Czyż mogli otrzymać piękniejszy dar?

– Chyba nie – przyznał Julian i zamknął oczy.

– Trzymałam to dziecko na rękach – mówiła cicho Verity. – Najpiękniejszy dar.

– Blanche, gdzie znajdowała się plebania, o której mówiłaś? Blisko kuźni?

– Tak.

– I chodziłaś tam do szkoły? – dopytywał się. – I nauczyłaś się gry na szpinecie oraz odbierania porodów?

– T-tak – odparła niepewnie.

– Blanche, nie wiem dlaczego, ale coś mi mówi, że jesteś największą kłamczuchą pod słońcem.

Dziewczyna nic nie odpowiedziała.

– Idź i przygotuj się do snu. Nie wiem, jak to powiedzieć, ale jest już bardzo późno albo bardzo wcześnie.

Verity uniosła głowę i popatrzyła mu w oczy.

– Tak, mój panie.

Cierpiętnica postanowiła być dzielna.