- Przykro mi, że te święta nie spełniły twoich oczekiwań powiedziała Verity.
– Naprawdę ci przykro? – Na twarzy Juliana pojawił się kpiący uśmieszek. – Nie jestem wcale pewien, czy nie spełniły moich oczekiwań. Powiem wręcz, że okazały się nader interesujące. A co więcej, jeszcze się nie skończyły. Czy masz dla nas jakieś nowe niespodzianki?
Verity zaczerwieniła się.
– Cóż… skoro są tu dzieci, ich matka jest niedysponowana, a ojciec chce cały czas spędzać przy niej… pomyślałam więc, że skoro na dworze jest tyle śniegu… i że skoro większość z nas nie ma nic szczególnego do roboty z wyjątkiem…
Na policzki wystąpiły jej krwiste rumieńce.
– Uprawiania miłości w ciepłym łóżku – podsunął Julian.
– No właśnie. Ale nie o to mi chodzi. Pomyślałam, że moglibyśmy… to znaczy jeśli ty nie chcesz robić nic innego. – Dziewczyna wyraźnie się zaplątała. – Tak, jestem chętna. Ostatecznie po to tu przyjechałam.
Julian pokazał zęby w szyderczym uśmiechu.
– A zatem zajęcia na świeżym powietrzu. Ciekaw jestem, jak do tego wspaniałego pomysłu ustosunkują się Bertie i Debbie.
– Nie mogą przecież całego dnia spędzić w łóżku! Byłoby to nawet niegrzeczne względem pastora i jego żony. Julian zaśmiał się cicho.
– Zaczynajmy więc dzień – mruknął, podając Verity ramię. – Nie oddałbym go za nic, za skarby całego świata, a nawet za wszystkie ciepłe łóżka całego świata, jeśli już o to chodzi.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Julian nie zmienił zdania do końca dnia, choć wcale nie przesadzał, gdy przewidywał, że Blanche dostarczy im masę zajęć, nim skończy się pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia.
Zaraz po śniadaniu zabrali dzieci na dwór, gdzie baraszkowali na śniegu. Później dołączyli do nich Bertie i Debbie. Dokazywali przez kilka godzin, nie czując nawet upływającego czasu, aż w końcu pojawił się Bloggs z wiadomością, że podano świąteczny obiad. Wyraz twarzy parobka sugerował, że kucharka obedrze ich żywcem ze skóry, jeśli natychmiast nie stawia się w jadalni.
Prowadzili zażartą walkę na śnieżki, która, zdaniem Juliana, była absolutnie nieuczciwa, gdyż po jednej stronie stał on i Bertie, a po drugiej dwaj chłopcy oraz obie młode kobiety; dwóch przeciwko czterem przeciwnikom. Gdyby Debbie należała do pułku strzelców, podczas wojny we Francji nie zostałby żaden Francuz bez przestrzelonego serca. Dziewczyna miała nieprawdopodobnie celne oko, co demonstrowała ku wielkiej uciesze chłopców, którzy każdy celny rzut nagradzali radosnym okrzykiem.
Ulepili też bałwana. A raczej ulepili go Julian i Bertie, podczas gdy chłopcy tańczyli tylko radośnie wokół nich, bardziej przeszkadzając, niż pomagając… Debbie pobiegła do kuchni po węgielki, marchewki, miotłę i stary słomkowy kapelusz. Verity usiadła na śniegu i oświadczyła, że będzie oceniać postępy w pracy, co jej zdaniem było najbardziej wyczerpującym zajęciem. Na koniec wręczyła Bertiemu i Julianowi nagrodę w postaci pozostałej marchewki.
Później robili jeszcze śnieżne anioły, aż w końcu Rupert oświadczył z niesmakiem, że jest to zabawa dobra dla dziewczyn. Ale nie zrażone tą krytyką Verity i Debbie ciągnęły zabawę, podczas gdy mężczyźni i chłopcy wyryli w zalegającym stromy stok śniegu rynnę i zaczęli zjeżdżać nią na złamanie karku. Zabawa skończyła się tym, że David wylądował na głowie Juliana wczepiony w jego włosy. Choć dzieciak był trochę przerażony przygodą, to jeszcze bardziej zachwycała go szalona zabawa.
Gdy przed domem pojawił się wielebny Moffatt, chłopcy natychmiast rzucili się w jego stronę i po chwili pastor siedział już po szyję w kopnym śniegu.
– Nadchodzi odwilż – stwierdziła z lekkim smutkiem Verity, kiedy wracali do domu na obiad. – Wielka szkoda.
– Taka już jest natura śniegu – odrzekł Julian, obejmując dziewczynę w pasie. – Podobnie jak przemijającego czasu. Dlatego ludzie mają pamięć.
– Ale przynajmniej dzieci dobrze się bawiły – stwierdziła Verity, przesyłając Julianowi promienny uśmiech.
– O których dzieciach mówisz? – zapytał i pocałował ją w zimny, czerwony czubek nosa. – O tych małych? A może o tych większych? Dla mnie dzień ten zakończy się najpiękniej w chwili, gdy zasiądę już z wyciągniętymi nogami przed płonącym na kominku ogniem.
Verity skwitowała tę uwagę śmiechem.
Obiad świąteczny okazał się kulinarnym majstersztykiem. Pod koniec posiłku Bertie wezwał kucharkę i złożył jej bardzo pompatyczne gratulacje i podziękowania.
Ale dla Verity, naturalnie, wciąż jeszcze było za mało. Zapytała, czy pan Hollander zgodzi się zaprosić do salonu służbę i poczęstować ją wyśmienitym, specjalnie doprawianym piwem. Poza tym chciała osobiście podziękować im za ciężką pracę, jaką włożyli w urządzenie tak wspaniałych świąt.
– Mogę tylko poprzeć pani prośbę, lady Folingsby – odezwał się wielebny Moffatt. – Moim zdaniem nie tylko służba wykonała ogromną pracę. Moja żona i ja nigdy nie zapomnimy gorącego przyjęcia, jakiego tu doznaliśmy, oraz czułej opieki, jaką znalazły nasze dzieci. Nie wspominając już o ostatniej nocy, za którą chyba nigdy nie zdołamy się wypłacić ani pani, ani pani Hollander. Co więcej, zdajemy sobie sprawę z tego, że robiliście to wszystko z dobroci serca. Z pokorą przyjmujemy dar, jaki otrzymaliśmy od obu pań.
Debbie pociągnęła nosem, po czym hałaśliwie wytarła go chusteczką wręczoną jej przez Bertiego.
– Nikt nigdy jeszcze nie powiedział mi tak miłej rzeczy – oświadczyła. – Główna zasługa należy się Blanche.
Służba spędziła w salonie dobrą godzinę, zajadając się ciastem i popijając piwo. Bertie wręczył im świąteczne nagrody, do których dołączyli się Julian i wielebny Moffatt. Wicehrabia Folingsby nie był pewien, kto wpadł na pomysł, by znów pośpiewać kolędy, lecz odnosił nieprzeparte wrażenie, że pomysłodawczynią była naturalnie Blanche. Przy wtórze szpinetu długo śpiewali piękne, nastrojowe pieśni.
Po odejściu służby nieoczekiwanie w salonie pojawiła się pani Moffatt z noworodkiem.
Julian zawsze lubił dzieci. Musiał je lubić, gdyż podczas jego rodzinnych zjazdów zawsze pojawiała się gromada dzieciaków, i każdego, kto za nimi nie przepadał, czekał marny los. Ale nie lubił niemowlaków i noworodków. One stanowiły domenę kobiet, wymagały jedynie karmienia, kołysania i przewijania.
Teraz jednak czuł osobliwe zainteresowanie dziewczynką Moffattów. Jej narodziny w jakiś sposób dodały Bożemu Narodzeniu życia i splendoru. A poza tym dziecko przyjęła na świat Blanche. Teraz też dziewczyna trzymała noworodka i spoglądała na niego z taką czułością, że Julian poczuł zawrót głowy. W prostej, lecz niebywale eleganckiej sukni, z twarzą tryskającą zdrowiem, radością i urodą wyglądała cudownie. Trzymała w ramionach nowo narodzone dziecko.
Gdyby było to jej dziecko, jego…
Odepchnął nieprzyjemną, natrętną myśl i spojrzał dziewczynie w oczy. Ona odwzajemniła mu się uśmiechem.
Blanche! Nie mieściło mu się w głowie, że zaledwie przed tygodniem traktował ją wyłącznie jak atrakcyjną kandydatkę na kochankę. Dostrzegał jedynie jej urodę i powaby, smukłe, kształtne nogi, jędrne ciało, cudowne włosy, przepiękną twarz i nie przychodziło mu na myśl, że pod tą fasadą może kryć się człowiek.
I to jaki człowiek! Zapewne jeszcze piękniejszy niż powierzchowność, pod jaką się krył.
Ze zdumieniem skonstatował, że po prostu zakochał się w Blanche. Nigdy dotąd naprawdę nie kochał. Pożądał w życiu więcej kobiet, niż pamiętał. Czasami nawet, zwłaszcza gdy był młodszy, sądził, że się zakochał. Ale nigdy nie tęsknił za drugim człowiekiem. A teraz chciał stać się częścią Blanche, częścią jej życia, a nie tylko chwilowym użytkownikiem jej ciała.