Julian odwzajemnił dziewczynie uśmiech.
– Sądzę, że państwo są małżeństwem od niedawna – odezwała się pani Moffatt, dostrzegając tę wymianę uśmiechów.
Nie na tyle długo, by ich związek przyniósł owoce – implikowały jej słowa.
– Od niedawna, proszę pani – przyznał Julian.
Później, po herbacie i kolejnych igraszkach na świeżym powietrzu, Julian był już przekonany o słuszności swej decyzji. Niemniej o Conway myślał przez cały dzień i tęsknił za rodziną. Gdyby pobyt w Norfolkshire przebiegał zgodnie z planem, żałowałby swego postanowienia. Rozrywka, jaką planował, nieszczególnie pasowała do Bożego Narodzenia. Rozwój wypadków jednak sprawił, że Julian po raz pierwszy zrozumiał sens i urok tych świąt – miłość, gościnność, radość, serdeczność, ciepło, przyzwoitość… Lista była bardzo długa.
Czasami czuł się jak ślepiec, którego czyjaś dłoń prowadziła do czegoś, o czym nie miał pojęcia. Nie wiedział, że tego właśnie poszukuje. Zapewne prowadziła go gwiazda. Do stajenki w Betlejem. Być może miał więcej wspólnego z trzema mędrcami, niż dotąd sądził.
W końcu gdy dzieci zaczęły już ziewać, po serdecznym, wieczornym ucałowaniu „wujków” i „cioć” pastor zaprowadził je do łóżek.
– Chyba i my pójdziemy niebawem w ich ślady. Dęb – odezwał się Bertie, szeroko ziewając. – Ja podobały ci się święta?
– Od czasu opuszczenia domu nie przeżyłam tak pięknego Bożego Narodzenia. A może nawet te święta były wspanialsze od tamtych, spędzanych w moim rodzinnym domu. Pastor jest niezwykle sympatycznym człowiekiem, a jego dzieci po prostu rozkoszne. No i dziewczynka! Nigdy nie zapomnę zeszłej nocy. Nigdy. Było to Boże Narodzenie Bożych Narodzeń.
– Też tak uważam. – Ośmielony oświadczeniem wielebnego Moffatta, że po położeniu chłopców do łóżek niezwłocznie uda się do swej żony, Bertie posadził sobie Debbie na kolanach. – Blanche, chcę ci podziękować za radość, jaką sprawiłaś nam w ciągu tych dwóch dni.
– To niemądre, co mówisz – odparła dziewczyna. – Przecież jest Boże Narodzenie. A Boże Narodzenie nie potrzebuje niczyjej pomocy.
– Nonsens – wtrącił się do rozmowy Julian. – Potrzebowało całego zastępu pasterzy, by sprowadzić ich ze stoków wzgórz. I my potrzebowaliśmy anioła, by skłonił nas do podjęcia podobnej pielgrzymki.
– Masz na myśli mnie? – zapytała, rumieniąc się po koniuszki uszu Verity. – Doprawdy dziwny to anioł. Z postrzępionymi cokolwiek skrzydłami.
Julian wstał z krzesła i wyciągnął rękę w stronę dziewczyny.
– Mamy za sobą długi i męczący dzień – oświadczył. – Zeszłej nocy spałaś tylko kilka godzin. Czas do łóżka.
Popatrzyła mu prosto w oczy. W jej wzroku nie było cienia cierpiętnictwa.
– Dobranoc, panie Hollander – powiedziała. – Dobranoc, Debbie. Dziękuję za pomoc w przygotowaniu świąt. I za radość, jaką wspólnie przeżyliśmy.
Kiedy wyszła z gotowalni, Julian stał przy oknie. Miał na sobie nocną koszulę. Z płonącego na kominku ognia po pokoju promieniowało miłe ciepło.
– Czy gwiazdka wciąż jeszcze świeci? – zapytała Verity, stając obok Juliana.
– Zaszła – odparł mężczyzna. – Albo tylko skryła się za chmurami. Na dworze jest ciepło. Do jutra cały śnieg stopnieje.
– No tak – westchnęła smętnie Verity. – Koniec świąt.
– Niezupełnie.
Objął ją, a ona położyła mu głowę na ramieniu. Odniosła wrażenie że gest ten jest całkiem naturalny. Czuła się wspaniale, zupełnie jakby uwierzyła w bajkę, że oboje należą do siebie. Tego popołudnia, będąc w salonie, wyobrażała sobie nawet, że to ona urodziła dziecko… ich dziecko.
– Blanche – powiedział cicho Julian.
I nagle tulili się w gorącym uścisku i całowali z taką pasją, jakby rzeczywiście stanowili jedność, przekonani, że szczęście, pełne spełnienie i spokój mogą uzyskać tylko razem.
– Blanche, kochanie.
Całował jej skronie, policzki, szyję i usta.
Jej nie wystarczyło już dotykać go ustami, językiem, ramionami, dłońmi. Muskała go piersiami, biodrami, brzuchem, udami. Pragnęła… och, pragnęła, pragnęła i pragnęła. Był gorący i muskularny. Biła od niego męskość. Czuła się przy nim bezpieczna, pewna siebie. Odnosiła wrażenie, że stanowi jakąś jej część, której zawsze jej brakowało. Pragnęła go. Pragnęła do utraty tchu. Pragnęła całego.
Nie wiedziała nawet, kiedy rozpiął jej koszulę nocną. Nie dbała o to. Chciała go mieć jeszcze bliżej siebie. Pragnęła jego rąk, a następnie ust na swych piersiach. Pragnęła… och, tak.
– Och, tak – szepnęła schrypniętym głosem. Wplotła palce w jego włosy i odchyliła do tyłu głowę, kiedy on zaczął ssać najpierw jedną sutkę, a następnie drugą; pieścił je czubkiem języka, sprawiając, że między udami czuła rozkoszną falę żarn, która zaczęła zalewać jej ciało, podchodząc aż do gardła. – Och, tak, proszę.
– Najdroższa, chodźmy do łóżka – szepnął i wziął ją na ręce.
Zsunął z niej koszulę, po czym ściągnął przez głowę swoja.
Obserwowała go spod przymkniętych powiek w ruchliwym blasku płomieni. Był piękny, piękny.
– Chodź – szepnęła, wyciągając do niego rękę. – Chodź.
Jego dłonie i usta błądziły po całym jej ciele, oddawały jej cześć, podniecały. Ona też go dotykała, badała go, napawała się nim. Ale nie śmiała dotknąć go tam, choć coraz bardziej była świadoma tej jego części – gorącej, nabrzmiałej. A on dotykał jej tam, gdzie Verity nigdy nie podejrzewała, że ktoś mógłby jej dotykać; dotykał jej dłonią, palcami. Czuła rozkosz równie intensywną jak ból.
Nie mogła dłużej czekać.
– Proszę – powiedziała nieswoim głosem. – Proszę.
– O, tak – odrzekł, kładąc się między jej wyciągnięte ramiona, między jej uda, opadając na nią całym ciężarem ciała. – O, tak, tak, najdroższa.
W pierwszej chwili myślała, że to niemożliwe. Ale on naparł na nią i ona była zdumiona, kiedy stali się jednością.
– Rozluźnij się – szepnął jej w ucho. – Rozluźnij. Och, kochana, nie chcę sprawiać ci bólu.
Nie czuła bólu. Była tylko zaskoczona, zdziwiona i ogarnęła ją na chwilę panika, gdyż pomyślała, że nie wejdzie w nią głębiej. Ale on napierał. W końcu poczuła ból, a on naparł jeszcze mocniej i wszedł głęboko, głęboko. Uniosła nogi i objęła go nimi w pasie. Julian głośno jęknął.
I wtedy, gdy spodziewała się ekstazy, on poruszył się w niej. Wyszedł z niej.
– Nie! – zaprotestowała.
Ale on podniósł głowę, popatrzył jej w twarz i pocałował w usta.
– Tak, właśnie tak – szepnął.
I znów się w niej zagłębił. I wyszedł. I znów wniknął w jej wnętrze.
W kilka minut, a może godzin później – czas przestał już odgrywać jakąkolwiek rolę – nadeszła ekstaza. Narastała i narastała, w dziewczynie napinał się każdy wewnętrzny mięsień, aż w końcu przyszło przyprawiające o zawrót głowy spełnienie. Przyszło rozluźnienie i nieziemski wprost spokój.
– Najdroższa – szepnął rozgorączkowany Julian – aniele.
– Kochany – usłyszała własny szept – kochany, kochany.
Kiedy wreszcie Julian zsunął się z niej i wziął ją w ramiona, Verity szybko zasnęła. On, nie budząc jej, szczelniej otulił ją kołdrą.
Verity po przebudzeniu się nie żywiła już najmniejszych złudzeń. Uległa nastrojowi świąt Bożego Narodzenia.